Tradycyjna liturgia łacińska a odnowa Kościoła

Siostra Thomas Augustine Becker wskazała na kluczową kwestię, której rozstrzygnięcie będzie brzemienne w skutki dla bieżących napięć liturgicznych w Kościele:

Wydaje mi się, że większość nieporozumień związanych z liturgią po wprowadzeniu reformy zapoczątkowanej przez Drugi Sobór Watykański dotyczy w taki lub inny sposób problemu uroczystego charakteru. […] Niezależnie od tego, czy argumenty broniły przesadnej, niewystarczającej albo zupełnie nowej formuły, w jakiej powinien przejawiać się uroczysty charakter liturgii, problem jakiegoś charakteru zawsze był w centrum niemal każdej kontrowersji.

Od razu można spytać, czy zasadne jest w ogóle mówienie o „przesadnie” uroczystym charakterze. Można również spytać o to, czy w ciągu ostatnich dziesięcioleci rady parafialne, które autokratycznie ustalały kształt kultu parafialnego (Autor odnosi się przede wszystkim do praktyki amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej), w ogóle zastanawiały się choć odrobinę nad pojęciem „uroczysty”. Pomijając te kwestie, warto wskazać, że cytowana autorka zwróciła uwagę na ważną prawdę. Różnica między dobrą a złą liturgią, jeśli w rozumieniu Kościoła, często faktycznie sprowadza się do różnicy między kultem podniosłym, formalnym i pobożnym, a tym sprawowanym niechlujnie, powierzchownie, w klimacie zdecydowanie niezobowiązującym. Postawiłem więc sobie pytanie: czemu współczesnej liturgii celebrowanej w kościołach całego świata tak bardzo brakuje wymiaru, który zasługiwałby na określenie „uroczysty”?

Po pierwsze, zastanowiłem się, czy jest to skaza wpisana w formę zwyczajną rytu rzymskiego, opartą na Mszale Pawła VI. Jednak moje własne szczęśliwe wspomnienia z liturgii sprawowanych przez księży oratorianów, którzy korzystali z tego właśnie Mszału, sprawując liturgie ze splendorem i wyczuciem gravitas, skłoniły mnie do stwierdzenia, że problem nie dotyczy – przynajmniej nie wprost i nie w całości – tego Mszału jako takiego, jakkolwiek jest on niedoskonały pod wieloma względami. Z jednej bowiem strony możliwe celebrowanie w nowym rycie rzymskim w sposób widzialnie ciągły z wcześniejszym sposobem celebracji, jak starają się to robić wspomniani już oratorianie, z drugiej jednak Mszał Pawła VI ani nie zachęca, ani nie wymaga odświętności celebracji, podczas gdy tradycyjny Mszał robi to w sposób metodyczny. Wśród powodów, dla których niektórzy współcześni księża nie chcą uczyć się starej Mszy, z pewnością jest i ten, że jest zbyt szczegółowa i wymagająca w swoich przepisach dotyczących mowy, postawy i gestów.

Zastanawiając się dalej nad problemem, doszedłem do wniosku, że wszechobecny brak charakteru uroczystego sprowadza się raczej do kwestii relacji między ludem a pasterzami. Powód tego braku tkwi w tym, co rodzice nazywają „złym nastawieniem”. Może być ono określone jako zażenowanie albo (niech dobry Bóg nam wybaczy) znudzenie samą ideą charakteru uroczystego, to znaczy traktowania czegokolwiek z najwyższym namaszczeniem – tym rodzajem rewerencji, która wypływa z anielskiej muzyki czy milczącej kontemplacji. Skutkiem tego jest niestety nie tylko zwyczajny „brak” podniosłości: jest nim zaniedbanie, a nawet pogarda dla tego, co uroczyste, a czego domaga się misterium eucharystyczne. Chociaż forma zwyczajna rytu rzymskiego mogłaby być sprawowana właściwie, tylko sporadycznie celebruje się ją w duchu pełnej odświętności, podczas gdy charakter uroczysty albo przynajmniej święte dostojeństwo stanowi istotę atmosfery, w której forma nadzwyczajna żyje, porusza się i istnieje. Ze szczególną mocą wyraża to Msza uroczysta, chociaż Missa cantata niewiele jej w tym ustępuje, a żarliwe ciche Msze mnichów mogą być doświadczeniem przemieniającym życie każdego, kto będzie miał szczęście w nich uczestniczyć. Czerpiąc z bogatej kultury liturgicznej trzynastowiecznej Europy, św. Tomasz mógł ze spokojem twierdzić: „Skoro całe misterium naszego zbawienia zawiera się w tym sakramencie [Eucharystii], sprawuje się go z większą podniosłością niż inne sakramenty”. Wynika stąd, że wszystkie sakramenty były (i powinny być) sprawowane w sposób uroczysty.

Zanik podniosłej odświętności – o czym świadczy przygnębiająca muzyka wykorzystywana na Mszach w językach narodowych, strój kapłanów i ministrantów oraz ich luźny sposób bycia przy ołtarzu, wprowadzenie niezgrabnych stołów służących za posoborowe ołtarze, rozpraszający znak pokoju i inne tego typu rzeczy – wskazuje na utratę wiary, ufności, jak również poczucia odpowiedzialności i sprawowania władzy duchownej. Kapłan nie czuje się już pewnie w przynależącej mu roli tego, kto naucza, rządzi i uświęca sub et cum Christo. Ten brak przekonania odzwierciedla powszechną utratę wiary w podniosłość powołania służebnego kapłaństwa do działania w osobie Chrystusa, do reprezentowania Najwyższego Wiecznego Kapłana. Zagubienie uroczystego charakteru liturgii jest bezpośrednią oznaką utraty wiary w realną Obecność, ofiarniczy charakter Mszy oraz duchową władzę urzędu kapłańskiego. Łączy się więc z biernym albo czynnym działaniem na rzecz wady niefrasobliwości wobec rzeczy boskich, która powoduje, że przestają one jawić się jako boskie, mimo że wciąż takimi pozostają. Powaga zostaje osłabiona i następuje zrujnowanie wyczucia podniosłości, które w naturalny sposób towarzyszą ufnemu kapłaństwu pokornie służącemu świętym Bożym misteriom.

Lęk przed rytuałem

Jednym z wielu błędów, które zatruły reformę liturgiczną była pogarda dla rytuału, wyrastająca z przekonania, że rytuał odstrasza wiernych, a kapłanowi utrudnia „nawiązanie kontaktu” z nimi. Nowy Mszał został więc „zderytualizowany” albo przynajmniej pozwala, a nawet zachęca kapłana, aby samodzielnie derytualizował Mszę przez wprowadzanie do liturgii improwizowanych wstawek, poruszanie się w swobodny sposób oraz zapraszanie do prezbiterium świeckich, którzy nie mają na sobie szat liturgicznych, co stoi w zupełnej sprzeczności z duchem rytuału i boskiego cultus. W Why Catholics Can’t Sing Thomasa Daya znajduje się zabawne (i uderzająco prawdziwe) określenie schizofrenicznych liturgii wygenerowanych na skutek zbiegu bieżących rubryk, złego przygotowania i niezrozumiałego zwyczaju: wyraźnie rytualna ceremonia sprawowana jest przez ludzi zachowujących się tak, jakby ceremonia nie była rytuałem. Kapłan ubrany w rytualne szaty idzie wzdłuż nawy w rytmie hymnu. Zbliża się do ołtarza. Poprawia mikrofon. Patrzy na zgromadzenie. Uśmiecha się i wpada w całkowity banał: „Dzień dobry, witam wszystkich!”. Wraca do rytuału: „W imię Ojca […]”. I znów wraca do pogawędki: „Dziś przypomnimy sobie, że mimo najlepszych starań wciąż nam się nie udaje i dlatego przychodzimy do Pana po Jego miłosierdzie”. Ponownie rytuał: „Panie, zmiłuj się nad nami”. I tak w kółko, aż do pożegnania się z wiernymi: „Życzę wszystkim miłego dnia!”.

Przez długi czas uderzała mnie dziwaczność tego, że tylko nieliczni dostrzegali zupełny brak ciągłości między rytuałem a potocznymi odzywkami i zbyt swobodnym sposobem zachowania. Jednak gdy udało mi się lepiej zrozumieć bałagan nowożytności, dostrzegłem wyraźnie, jak bardzo antyrytualistyczna i antyreligijna stała się nasza epoka. Wszystko, co znajduje się poza strefą komfortu codziennych rozmów o pracy i rozrywce, wydaje się bowiem obce, ryzykowne i niebezpieczne, więc ludzie unikają tego obcego gruntu jak ognia. Katolicka liturgia z kolei cała dotyczy tego, co święte, budzące bojaźń, tajemnicze, i jako taka sytuuje się radykalnie po przeciwnej stronie zachodniej „mentalności bazarowej”; nie zgadza się z naturą wszechobecnego stylu nowoczesnego życia pobłażliwego materializmu. Każda liturgia tradycyjna, dzięki której oczy i dusze skupiają się na tym, co jest „ponad” i „poza”, stanowi poważne zagrożenie dla triumfującego egoizmu, który rząd, system szkolnictwa czy sektor prywatny starają się ze wszystkich sił zaimplementować w każdym mieście i w każdym domu. Nigdy wcześniej nie doceniałem tak hasła: „Uratujcie liturgię, a uratujecie świat”.

Postawmy sprawę jasno: w naszych czasach wypowiedziano wojnę temu, co można nazwać męczeńskim sensem, to znaczy absolutnej prawdzie, za którą warto umrzeć, dla której warto wszystko poświęcić. Jednym z celów nihilisty Jeana-Paula Sartre’a było przekonanie swoich czytelników, że nie istnieje żadna „prawda”, której należy służyć, którą należy czcić i umierać za nią, czyli, mówiąc inaczej, jedynym powodem, aby żyć, jest służenie własnej „prawdzie”. Działania wojenne przeciwko ostatecznemu, transcendentnemu sensowi toczyły się również na polu horyzontalizacji i sekularyzacji liturgii. W wielu przypadkach celebracje liturgiczne nie skupiają się już specjalnie na Bogu ani na rzeczywistościach duchowych – aniołach i świętych, łasce, grzechu, niebie i piekle. Przylgnięcie do duchowej prawdy stanowi bowiem męczeństwo cielesnego ja: jeśli rzeczywiście wierzy się w transcendentne prawdy wiary, trzeba ukrzyżować „ciało”, które w tym wypadku oznacza skłonność upadłego człowieka do dewaluacji, zaniechania, zapomnienia albo lekceważenia dogmatów i rytuałów wiary. Każde zdanie z Mszału tradycyjnego jest warte, aby za nie umrzeć, ponieważ każde sprowadza do nas (i nas prowadzi do) Chrystusa Pana. W chwili, gdy zacznie się na nie patrzeć jako na zwykły ludzki konstrukt, przy którym można majstrować, stosując inżynierię społeczną, porzuca się męczeński sens wynikający ze stosunku wobec Tradycji i prawdy, którym to podejściem naznaczeni byli wszyscy święci Kościoła. Czy można wyobrazić sobie św. Augustyna, św. Tomasza, św. Franciszka Salezego czy św. Ojca Pio majstrujących przy tekście Mszy albo zasiadających na spotkaniu komitetu, którego zadaniem byłoby stworzenie nowych Modlitw eucharystycznych? (Jak mówią niektórzy: „Bóg tak umiłował świat, że nie zesłał nam komitetu”.) Święci przyjmowali w duchu wdzięczności to, co było im przekazane, i korzystali z tego, by uświęcić swoje życie. Byli gotowi wyjaśniać, bronić modlitw i praktyk swoich przodków, nawet jeśli miało to skazać ich na tortury i przyprawić o śmierć z rąk niewiernych czy heretyków.

Zastanawiam się czasem nad Consilium, któremu Paweł VI powierzył rewizję Mszy świętej, albo nad pierwotnym zespołem ICEL, który dostarczył nam raczej trawestacji niż tłumaczenia. Jakie były ich duchowe kompetencje – nie kwalifikacje akademickie, pseudonaukowe przechwałki czy odpowiednie koneksje kurialne, lecz, powtarzam, duchowe kompetencje, aby podjąć się zadania tak delikatnego, wymagającego i śmiertelnie poważnego jak „reformowanie” czy „przekładanie” liturgii Kościoła katolickiego? Czy było to w ogóle zagadnienie, o którym ktokolwiek pomyślał i zechciał o to zapytać? Zdaję sobie oczywiście sprawę, że przez wieki papieże powoływali komisje w celu oceny, zbadania, przywrócenia czy wzmocnienia danych aspektów liturgii. Nie chodzi mi o to, że w ogóle takie konsultacje nie powinny mieć miejsca. Problem dotyczy raczej posiadania pewnego minimum kwalifikacji wymaganych od kogoś, kto ma odwagę zasiadać w takiej komisji. Sądzę, że niemożliwe jest zbicie twierdzenia, że tym minimum kwalifikacji powinien być najgłębszy szacunek i rewerencja dla Tradycji, tak aby być raczej gotowym do ucięcia sobie dłoni niż do wtrącania się do tego, co zostało przekazane. Jak pokazują jednak Notitiae, czyli oficjalne komunikaty, wraz z takimi świadectwami jak wspomnienia arcybiskupa Annibale Bugniniego, tego ducha głębokiego szacunku było skandalicznie brak grupie teologów zajmujących się rewizją liturgicznych ksiąg rytu rzymskiego, którzy uczestniczyli w pracach Consilium. Najbardziej haniebny przykład, jaki znam, znajduje się w opublikowanej w Notitiae odpowiedzi na pytanie, dlaczego usunięto stare Modlitwy ofiarowania. Consilium odpowiedziało, w skrócie: Modlitwy ofiarowania są zbędne i niekonieczne, skoro antycypują jedynie (oraz, w konsekwencji, powierzchownie, a nawet błędnie) ofiarniczą akcję, która ma wydarzyć się później. Wraz z jedną dufną odpowiedzią wymazano stulecia kultu i teologii, jakby nikt wcześniej nie rozumiał ofiarowania, zanim wyjaśnili je oświeceni nauczyciele z rady.

Przez całe swoje życie Jean-Paul Sartre walczył z przekonaniem, że coś może być tak dobre, tak prawdziwe i tak cenne, że należy objąć je i bronić z najwyższą powagą i samozaparciem. Jeśli istnieje jakieś celne określenie tego, co starożytna liturgia robi w odniesieniu do boskich misteriów, to brzmiałoby ono tak: obejmuje je i broni ich z najwyższą powagą, podniosłością i poddaństwem.

Muzyka i naczynia godne Domu Bożego

Rozważmy dwa przykłady: śpiew gregoriański i naczynia liturgiczne.

Śpiew gregoriański został wyrzucony z kościołów nie dlatego, że jest po łacinie (można było przecież zaadoptować melodie do języków narodowych), lecz dlatego, że nie jest wesoły i nie pobudza jak muzyka popularna. Chorał nie jest dla milusińskich, lecz dla spragnionych Boga mniszych dusz – tego rodzaju „dusz monastycznych”, który jest punktem odniesienia dla każdego chrześcijanina wedle jego własnego sposobu życia. Chorał zakłada fundamentalną powagę duszy i rozwija tę predyspozycję do stopnia, który mistycy nazywają „trzeźwym upojeniem”, sobria inebrietas. Człowiek zanurzający się w chorale zaczyna inaczej postrzegać otaczający go świat – oczami wiary, z kontemplatywną gotowością, bystrością, spokojem. Śpiew jest potężnym czynnikiem duchowej przemiany i dojrzewania: napełnia duszę szczerą duchową tęsknotą za Bogiem, tęsknotą wcieloną i wyrażoną w każdym zwrocie melodii odzwierciedlającej niewypowiadalne niuanse, subtelne nurty ludzkiej duszy. Jak dojrzali musieli być ci anonimowi kompozytorzy, jak wytężone było ich dążenie do Boga, skupione w tych cudownie różnorodnych melodiach!

Gdy pewnego poranka śpiewałem oficjum przeznaczone na wspomnienia Doktorów Kościoła, odczułem coś w rodzaju bojaźni względem piękna tych śpiewów, ich słodyczy na granicy melancholii, jakby wyrażały muzycznie to, co Salve Regina mówi słowami: połączenie miłości, zaufania, radości z tęsknotą, żalem i łzami. Tak, muzyka ta jest w stanie sprawić, że ci, którzy ją wykonują, i ci, którzy jej słuchają, stają się z czasem dojrzalsi w wierze, to znaczy: stają się kontemplatykami, którzy wiedzą, jak należy cierpieć i jak radować się w Panu. Ten sam cel osiąga śpiew bizantyjski, używając innych środków. Stanowiąc jaskrawy kontrast, współczesna muzyka liturgiczna ze swoimi sentymentalnymi tekstami kiepskiej jakości, ckliwymi melodiami, powierzchownymi emocjami i natarczywym akompaniamentem, nie tylko jest niezdolna do formowania duchowej dojrzałości, lecz wprost krzywdzi chrześcijańską duszę, zamulając jasność intelektu, niszcząc poczucie piękna, oddając wolę na pastwę emocji i tworząc skłonności sprzeczne z umiłowaniem samotności i milczenia. Mówiąc krótko, muzyka taka nie mogłaby ani wyłonić, ani podtrzymać monastycznej wspólnoty oddanej żarliwemu życiu modlitwy i kontemplacji. Już tylko to powinno wystarczyć, aby „wygnać ją z sanktuarium świątyni”, jak poetycko mawiali papieże. Jeśli jest ona szkodliwa dla ludzi, którzy całe swoje życie poświęcają Bogu, to jest również taka dla każdego z nas, skoro wszyscy mamy być ludem kapłańskim.

Stało się to dla mnie jasne dzięki pewnemu dziwnemu doświadczeniu, które przeżyłem w pewnej uniwersyteckiej kaplicy w Austrii, kiedy tam nauczałem. W zbarokizowanym kościele gotyckim znajdowały się dwie kaplice, jedna zbudowana nad drugą, tak że czasami odbywały się tam dwa nabożeństwa jednocześnie. Tamtego dnia moja grupa celebrowała Mszę trydencką w górnej kaplicy, śpiewając starożytne melodie chorałowe, gdy nagle z dolnej kaplicy zaczęły do nas dochodzić kakofoniczne zawodzenia młodzieży śpiewającej ponure piosenki z niedawno minionych dekad. Było to żywe studium kontrastu: tradycyjny kult – szlachetny, powściągliwy, pełen czci, skupiony na tajemnicy, wspaniale wyrażony przez melodyjne łacińskie wersety, i współczesny styl uwielbienia – hiperaktywny, monotonny i hałaśliwy, pozbawiony miary, piękna i godności.

Jeśli chodzi o naczynia liturgiczne, nigdy nie zapomnę kazania wygłoszonego przez szwajcarskiego księdza na temat złota przyniesionego w darze przez jednego z Trzech Królów narodzonemu Jezusowi, w którym stwierdzał: „Jeśli nie oddajemy Bogu tego, co najlepsze, to nie wierzymy wcale w Boga. Jeśli mamy złoto, które jest cenne, kosztowne i piękne, powinniśmy używać go na chwałę Bożą; jeśli robimy naczynia liturgiczne z drewna, szkła czy gliny, to ostatecznie wyznajemy, że nie uważamy Go za przewyższającego wszystko, będącego ponad tym, co możemy ofiarować, że powinniśmy oddać Mu wszystko, co najlepsze, nawet (a może zwłaszcza) jeśli uszczupla to nasze portfele. Zmniejszyliśmy Boga do naszych rozmiarów i wpisaliśmy Go w schludne budżety, jak byśmy zajmowali się zaopatrzeniem domowych kuchennych spiżarek; nasza wiara jest bardzo słaba, a może wcale już jej nie ma!”.

Zapamiętałem tę homilię nie tylko dlatego, że niczego podobnego wcześniej nie słyszałem – tłumaczenie czcigodnych tradycji Kościoła nie jest bowiem, jak się zdaje, dominującą dziś strategią homiletyczną – lecz również dlatego, że pomogła mi zrozumieć, czemu chrześcijanie zawsze starali się oddawać Bogu to, co najlepsze. Ten rodzaj samozaparcia stworzył podniosłą sztukę i architekturę średniowiecza, przy której jej wszystkie jej współczesne odpowiedniki wyglądają płytko i jak wyraz całkowitego braku szacunku. Nie można nadać przesadnego znaczenia w całym etosie liturgicznym temu, aby święte naczynia wyglądały na godne (tak bardzo, jak tylko jesteśmy w stanie to zrobić) misteriów, które mają zaszczyt w sobie zawierać. Podniesienie konsekrowanej Ofiary podczas Mszy stanowi ukoronowanie długiego hymnu, który ludzkość i całe stworzenie wznosi do Boga; jest to moment, w którym nadprzyrodzona wewnętrzna rzeczywistość darów powinna być najwyraźniej symbolizowana w zewnętrznym pięknie kielicha i pozostałych naczyń ołtarza, a także, owszem, prezbiterium i całego kościoła. Czytamy o świętym Proboszczu z Ars, Janie Vianneyu, który chodził w poszarpanych ubraniach, spał na podłodze i żywił się ziemniakami:

Gdy chodziło o przedmioty przeznaczone dla kultu Bożego, nigdy nie mógł znaleźć niczego wystarczająco pięknego. […] Niewypowiedziana była jego radość, gdy otrzymał od wicehrabiego Ars wspaniały baldachim, znakomite ornaty, chorągwie, wielką posrebrzaną monstrancję, tabernakulum z pozłacanej miedzi, piękne lichtarze i sześć relikwiarzy.

To prawda, Jezus narodził się w skromnej stajence i został złożony w żłobie. Lecz Mędrcy nie przynieśli mu słomy, kurzu i nawozu: przynieśli drogocenne królewskie dary złota, kadzidła i mirry. Sposób, w jaki narodził się nasz Pan, ukazał Jego uniżenie, które gardzi ziemskim blichtrem; sposób, w jaki Trzej Królowie oddali mu cześć, ukazuje ich uniżenie, które szukało tego, co najlepsze, choć sami wiedzieli w swej mądrości, że ich dary są dalece niewystarczające wobec tego, na co On zasługiwał. Nie jest naszym zadaniem zachowywać się tak, jakbyśmy byli Jezusem, który przychodzi na świat i dlatego budować kościoły wyglądające jak stodoły, stajnie czy jaskinie, aby nas ugościły. Naszym zadaniem jest raczej przyłączyć się do Mędrów i pasterzy w podążaniu za Bożym wezwaniem, które wiedzie nas poza nasze ograniczenia. Odpowiadając na nie z wiarą mamy oddać wszystko co najlepsze Słowu-które-stało-się-Ciałem. To samo można powiedzieć o muzyce sakralnej. Natura współczesnego człowieka jest ta sama, co natura człowieka każdego czasu, dlatego nie mamy dziś wymówek usprawiedliwiających to, że tworzymy rzeczy kłujące w oczy i powodujące ból uszu. Jeśli tylko współcześni ludzie mogliby wybierać, nikt z nich nie chciałby takich bezwartościowych rzeczy, a z pewnością nikt ich nie potrzebuje.

Mimo że nasz Pan ukazał się po raz pierwszy na Ziemi w skromnym żłobie, skrytym i ubogim, to sama liturgia nie jest wehikułem czasu do Betlejem około 4 r. p.n.e. Msza to żywy obraz i skuteczne podobieństwo doskonałego kultu sprawowanego przez Jezusa Chrystusa jako Głowy Kościoła – niepokalanego Baranka zamordowanego na Kalwarii, królującego teraz w niebieskim Jeruzalem – i w ten sposób uobecnia pośród nas uwielbionego Zbawiciela, którego ponowne przyjście nie dokona się już w ciszy ubóstwa, lecz w rozbłysku chwały. Z tego powodu instynkt naszej wiary zawsze prowadził nas do maksymalizowania piękna liturgii, służących do niej sprzętów i otoczenia, w jakim się odbywa, na wzdychaniu do tego raczej, co ma przyjść, niż na uleganiu pokusie patrzenia wstecz. Z tego punktu widzenia to właśnie liturgiści domagający się powrotu do ewangelicznej czy apostolskiej „prostoty” pełni są nostalgii, a nie wierni, którzy domagają się tradycyjnego rytu rzymskiego. Oni chcą się cofać, my zaś chcemy iść naprzód. To różnica między archeologią a eschatologią. Ironia jest tu nawet jeszcze większa: jednym z najstarszych znanych zwyczajów liturgicznych, który przetrwał wszystkie stulecia, dopóki nie spotkał skutecznego przeciwnika w postaci nowoczesnej zachodniej hybris, było kierowanie się na wschód podczas modlitwy do Chrystusa, który jest prawdziwym światłem oświecającym każdego człowieka (por. J 1,9). Ustawianie kapłana plecami do Słońca Sprawiedliwości, „twarzą do ludu” w zamkniętym kręgu jakby sam był nadchodzącym światłem, świadczy o nowym liturgicznym stylu lekceważącym powszechnie czytelną symbolikę i kasującym jeden z niewielu zwyczajów, co do których mamy pewność, że był praktykowany przez Kościół pierwszych wieków. Ponownie okazuje się więc, że obrońcy Tradycji są bardziej zdolni do zachowywania tego, co najbardziej cenią sobie ich adwersarze – w tym wypadku starożytnego charakteru liturgii.

Fragment książki „Kryzys i odrodzenie”

Peter Kwasniewski – katolicki filozof i teolog, wykładał m. in. arystotelizm, filozofię tomistyczną i katolicką naukę społeczną w Austrii i w Stanach Zjednoczonych. Jest zaangażowany w ruch odnowy katolickiej liturgii i śpiewu.