Bez scenariusza

Życie nie polega na realizowaniu naszych planów. Bycie pielgrzymem oznacza wdzięczność wobec Pana Boga, że tworzy historię razem ze mną.

O istocie wędrowania z braćmi: Janem Marcinem Kanią OFMCap i Tomaszem Pacyfikiem Regiewiczem OFMCap rozmawiają Joanna Piestrak i Antoni Skowroński

Gdzie Bracia zetknęli się z wędrowną formą życia zakonnego? Skąd wiedzieli, że istnieje taka wspólnota?

Brat Marcin – Gdy zetknęliśmy się z taką formą życia zakonnego, wspólnota jeszcze nie istniała. Pierwsza taka grupa powstała dopiero półtora roku temu we Włoszech. Natomiast w 1998 roku, podczas naszego kilkuletniego pobytu w Austrii, spotkaliśmy Jean-Claude’a, franciszkanina brązowego z prowincji paryskiej, który jest inicjatorem odnowy życia wędrownego w zakonie franciszkańskim. Ponieważ nosiliśmy w sobie franciszkańskie pragnienie życia „radykalnie ewangelicznego”, pojechaliśmy do niego do Wiednia, żeby zasięgnąć opinii na temat wizji, jakie mieliśmy odnośnie życia zakonnego. Jean-Claude, opowiadając nam o swoim 11-letnim wędrownym życiu na ulicy, wśród bezdomnych i ubogich, zachęcał nas do przeprowadzenia takiej misji. Choć początkowo nie wzięliśmy pod uwagę tej propozycji, pomysł Jean-Claude’a odżył, gdy po raz drugi spotkaliśmy się z nim w Wiener Neustadt w Austrii.

Ile trzeba było czasu, żeby dojrzeć do tego pragnienia?

Brat Tomasz – Takie pragnienie towarzyszyło nam od zawsze. Od samego początku próbowaliśmy sobie odpowiedzieć, co znaczy żyć jako brat mniejszy? Co znaczy żyć konsekwentnie według naszego charyzmatu, iść po śladach wydeptanych przez Franciszka? Mieliśmy pewne intuicje, ale wiele czynników sprawiało, że myślenie o życiu tylko dzięki Opatrzności wydawało się niemożliwe w dzisiejszych czasach. Dopiero spotkanie z Jean-Claude’em dało odkrycie istoty tego charyzmatu.

Co zatem przeraziło Braci w tym, co powiedział Jean-Claude? Propozycja wyjścia i zostawienia wszystkiego? Co było najtrudniejsze?

Br. M. – Przede wszystkim to, że mieliśmy statyczną wizję życia zakonnego.

Br. T. – Myśleliśmy, że wystarczy przywrócić stare normy, prawa i struktury życia konwentualnego, by żyć w sposób radykalny, tworząc wokół nas duchowe centrum dla ludzi.

Br. M. – Taką wizję chcieliśmy realizować. A Jean-Claude ze swoją sugestią stanął w poprzek naszych zamierzeń. Wychodząc na misje, nic nie można zorganizować. Wychodzi się, nie zabierając niczego, bez grosza w kieszeni, nie wiedząc, dokąd się pójdzie.

Dokąd poszliście na pierwszą misję?

Br. T. – Było to w Austrii, rok po spotkaniu Jean-Claude’a. Pojechaliśmy do Kapfenbergu, miasta bardzo „czerwonego” – żeby otrzymać tam pracę, trzeba należeć do partii socjalistycznej.

Br. M. – Socjalizm niewyobrażalny nawet dla Polaków.

Br. T. – Przemysł ciężki, wojskowy. Byliśmy w parafii liczącej 8 tysięcy ludzi, a na niedzielną Mszę Świętą przychodziło około stu osób. Przez tydzień mieszkaliśmy u proboszcza, ale codziennie wychodziliśmy na misje, które wówczas ograniczały się do proszenia o chleb.

Br. M. – To było nasze pierwsze doświadczenie żebrania.

Co przeżywa człowiek, gdy zmuszony jest prosić innych o jałmużnę?

Br. M. – Chciałem uciec spod tych drzwi. Pytanie: Po co tu jestem? Przecież mogę wrócić do klasztoru, gdzie mam wszystko: uregulowane życie, pracę i zadowolenie z tego, co robię. A tutaj stoję pod drzwiami jakichś Austriaków i proszę ich o kawałek chleba. Na początku wydawało się nam, że wyżebranie jedzenia na obiad nie potrwa długo. Zastanawialiśmy się, co będziemy robić później. Tymczasem prawie dwie godziny chodziliśmy od drzwi do drzwi, żeby dostać kawałek chleba i coś do niego.

Żeby prosić o pomoc, trzeba pokonać fałszywą dumę?

Br. T. – Właśnie. To jak w żydowskiej opowieści. Jednego z rabinów zapytano: Czy wiesz, że Jakob umarł z głodu? Rabin odpowiedział: On nie umarł z głodu, tylko z pychy, bo nie umiał prosić o pomoc.

Jak ludzie reagowali na Wasz widok?

Br. M. – Różnie, ale na ogół bardzo negatywnie. Nie otwierali drzwi, zatrzaskiwali je przed nami albo nas wyrzucali. Zupełnie nikt nie wchodził w dialog. Przeżyliśmy mocne doświadczenie odrzucenia, które spowodowało kryzys: Co robić? Trwać tak dalej, czy też szukać innej formy obecności? Zadzwoniliśmy do Małych Sióstr Baranka, modlitwie których powierzyliśmy naszą misję. Odpowiedziały: „Nie, macie być i to jest wasze zadanie”. No to byliśmy.

Br. T. – Zrozumieliśmy, że sama obecność jest sakramentem. Jest głoszeniem Dobrej Nowiny. Tracenie życia jest obwieszczaniem zmartwychwstania.

Br. M. – Doświadczyliśmy tego, o czym wcześniej powiedział nam Jean-Claude, że dopóki był proboszczem, nie rozumiał Reguły ani Testamentu świętego Franciszka z Asyżu – dokumentów kluczowych dla naszego życia. Od kiedy poszedł na ulicę, zobaczył związek reguły z życiem. Franciszek mówił, żeby bracia nie wstydzili się żebrać, bo Jezus wysłużył im do tego prawo. Jezus uczynił swoją twarz jak głaz i teraz jest to też powołanie braci mniejszych.

Co działo się następnego dnia? O czym Bracia pomyśleli po obudzeniu? Że znowu wyjdą?

Br. T. – Nie. Właściwie wyszliśmy z posłuszeństwa.

Czy wszystkie misje wyglądały tak samo?

Br. T. – Dwa razy byliśmy wśród bezdomnych na miejskich stacjonarnych misjach. Potem wędrowaliśmy od wioski do wioski – też w Austrii, bo tam mieliśmy bardzo dużo zrozumienia i ciepłej, ojcowskiej opieki ze strony biskupa Wiednia, kardynała Schönborna. Misje odbyliśmy również we Włoszech i w Polsce.

Dajecie nam opis życia, natomiast jaki jest cel, czemu ma to służyć?

Br. T. – Odbudowanie Kościoła – to jest cel.

Br. M. – Podążamy za nakazem danym Franciszkowi w kościele San Damiano, realizując Jezusowe przesłanie z Ewangelii rozesłania.

W jakich środowiskach głosicie Dobrą Nowinę?

Br. M. – Przede wszystkim wśród ubogich, bezdomnych. W Wiedniu dwa tygodnie żyliśmy pośród nich na dworcach i w przytułkach.

Jak bezdomni zareagowali na to, że intruzi – osoby, które wyglądają dla nich podejrzanie, zachowują się całkiem inaczej, myślą inaczej, mówią też coś innego – nagle wchodzą do ich środowiska?

Br. M. – To było specyficzne doświadczenie. Przyszliśmy na dworzec w trudnym momencie – na zewnątrz było minus piętnaście stopni. Niedziela wieczór. Od 24.00 do 4.00 policja wyrzuca z dworca wszystkich bezdomnych. Wiedzieliśmy, że nie możemy tam zostać. Poszliśmy do bezdomnych, jeden z nich zabrał nas do miejsca, gdzie spali. Na bocznicy stoją wagony, które rano ruszają w rejs, więc od czasu do czasu są podgrzewane. Bezdomny zabrał nas tam, ryzykując utratę noclegu: oni przemykali pojedynczo, a wtedy nie dość, że szliśmy w pięciu, to na dodatek trzech w habitach. Przygarnięcie nas okazało się dobrodziejstwem, bo tylko z naszego powodu sokiści, którzy przyszli, by ich stamtąd wyrzucić, pozwolili im zostać. Oni zaryzykowali dla nas, ale też dzięki temu przespali noc. Następnego dnia bezdomni zaprowadzili nas do schroniska Matki Teresy, pokazali stołówki. Byliśmy bez grosza, więc oni dzielili się z nami tym, na co ciężko zapracowali, bo rzeczywiście pracowali w takich warunkach... Byli wykorzystywani. I ten kawałek chleba, na który często pracowali przez godzinę, oddawali nam. Wówczas uderzyły mnie słowa świętego Franciszka, który powiedział, że bracia dani są po to, aby ludzie, spełniając wobec nich czyny miłosierdzia, mogli zasłużyć sobie na życie wieczne.

W jaki sposób głosi się w takich środowiskach Dobrą Nowinę?

Br. M. – Nie wychodziliśmy do nich od razu z ewangelizacją. To nie tak. Wcześniej nie rozumiałem tego wydarzenia, gdy święty Franciszek wyszedł z jednym z braci głosić Dobrą Nowinę. Po przejściu przez miasto, ów brat zapytał: Kiedy będziemy głosić? Franciszek odpowiedział: A co do tej pory robiliśmy? Samo bycie, uobecnienie Chrystusa, który przechodzi przez miejscowość, jest już głoszeniem Dobrej Nowiny.

Br. T. – Nie trzeba wiele mówić, wystarczy, że z ludźmi dzieli się życie. Obecność drugiej osoby  jest dowodem na to, że Bóg ich nie opuścił.

Ale czy bezdomni w ten sposób odczytują Waszą obecność?

Br. T. – Tak. To, że byliśmy razem z nimi, w takiej samej sytuacji, bo chodziliśmy jeść do tych samych stołówek dla biednych, staliśmy w jednej kolejce po żywność, spaliśmy z nimi w przytułkach dla bezdomnych, przywracało im godność. To było dla nich bardzo mocne doświadczenie. Wielu bezdomnych przychodziło, żeby porozmawiać na osobności, bo znaleźli kogoś, do kogo zaczęli mieć trochę zaufania.

Br. M. – Często długo w noc opowiadali o swoim życiu. W końcu zdarzało się, że się spowiadali.

Br. T. – W Wiedniu na dworcu mieszkał Heniu, zawsze pod wpływem alkoholu. „Niemożliwe, trzech księży na raz do mnie. Pan Bóg daje mi jeszcze szansę. Już dwa razy wychodziłem z alkoholizmu i znowu wpadłem w nałóg. Ale że Pan Bóg... To mówcie do mnie coś, mówcie!” Nie dawał spać. Odczytał w naszej obecności szansę dla siebie. Na drugi dzień poszedł do Caritasu, wziął prysznic, zmienił ubranie i zaczął szukać pracy. Myślę, że również inni bezdomni zobaczyli, że można nie posiadać niczego, a mieć życie pełne. Jeżeli otworzą się na Pana Boga, On wyprowadzi ich z sytuacji, w której się znaleźli. Być może zostaną bezdomnymi, ale będą mieli życie nasycone, spełnione. Szczęście człowieka nie zależy bowiem od tego, czy posiada dom i ile ma pieniędzy. Są to rzeczy dobre, i Pan Bóg je daje, ale nie wszystkim. Widocznie dla niektórych jedyną drogą zbawienia jest doświadczenie bycia biednym, bezdomnym.

Bracia odszukujecie zagubionych chrześcijan?

Br. T. – Tak.

Czy mógłby Brat opowiedzieć jedną taką historię?

Br. M. – Na pierwszej misji w Austrii podczas żebrania o chleb spotkaliśmy Mathiasa. Był pierwszym człowiekiem, który nie podał nam woreczka z jedzeniem przez uchylone drzwi, tylko wyszedł do nas z chlebem ułożonym na desce i zaczął rozmowę: „Nie wierzę w Boga. Gdyby On istniał, nie byłoby wojny w Serbii, cierpienia niewinnych, głodu w Afryce...” Po wyrzuceniu z siebie pretensji i wyrzutów wobec Boga i Kościoła zakończył: „Mam 75 lat, wiem, że wkrótce umrę, już coraz bliżej jest ten moment. Nie wierzę w Boga, ale mój ojciec wierzył i umierał w pokoju. Ja go nie mam.” Kiedy się rozstawaliśmy, już bez buntu i z jakąś tęsknotą w głosie powiedział: „Ale ja nie potrafię uwierzyć”. Na drugi dzień, kiedy wyszliśmy z kościoła, Mathias czekał na nas. Był na Mszy Świętej, a nigdy wcześniej do kościoła nie chodził. „Mam jeszcze jedno pytanie: Powiedzcie, to że byliście u mnie wczoraj, to był trik z waszej strony? Nie potrzebujecie żebrać. Na plebanii na pewno dostalibyście chleb. To był trik?” Dla mnie spotkanie Mathiasa było spełnieniem słów z Ewangelii świętego Mateusza: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Tak widziałem tego człowieka. Myślę, że kiedy po śmieci Jezus powita go słowami: „Pójdźcie, błogosławieni u Ojca mojego...”, Mathias się zdziwi: Panie, nigdy Cię nie spotkałem, nie widziałem Ciebie. A Jezus odpowie: „Byłem głodny, a dałeś Mi jeść”.

Dlaczego idziecie właśnie do ludzi po przejściach, którzy odchodzą od Boga, z trudnych środowisk?

Br. T. – Pukamy do wszystkich drzwi, ale jakoś Pan Bóg posyła akurat do tych, którzy potrzebują. Ciekawe, że oni zawsze są otwarci. Kwestia jest taka: ten, który czuje potrzebę i pragnienie, jest w stanie przełamać niechęć, lęk czy niestosowność chwili, bo upatruje w tym nadzieję dla siebie. A ten, który ma wszystko poukładane, mówi: Dziękuję, mam plany, więc nie mam czasu.

Często trafiacie do ludzi zbuntowanych przeciwko Panu Bogu z powodu cierpienia, którego sami doświadczyli lub dostrzegają dookoła. Co im mówicie?

Br. T. – Często mamy wyidealizowany, cukierkowy obraz Pana Boga. A taki Bóg nie istnieje. Pan Bóg nie jest dziadziusiem; to ojciec, który jeśli kocha swego syna, to go wychowuje. Taka jest prawda o Nim. Cierpienie i choroby są dane, by ratować człowieka przed wyalienowaniem i stworzeniem własnego świata.

Jak Brat rozumie alienację?

Br. T. – To ucieczka przed prawdą życia, także przed krzyżem, który Pan Bóg daje dla mojego ratunku. Ale ja nie chcę takiego krzyża, wobec tego się alienuję, uciekam w nieistniejące światy, które sobie tworzę; w różnego rodzaju hobby, zainteresowania, działalność, pracę, a nawet w przesadną miłość do dzieci.

Nie uciekać, to starać się zmierzyć z problemem i poszukać jego przyczyn.

Br. T. – Tak. I szukać woli Bożej, bo ona jest zawsze życiem w pełni.

Trudne szczęście Bracia proponują.

Br. T – Jedyne.

Br. M. – Nie my. To Bóg je proponuje.

Powiedzieli Bracia, że swoją postawą, swoim życiem głoszą Ewangelię, pokazując tym samym istotę szczęścia. Ludzie jednak szukają go gdzie indziej.

Br. T. – W Austrii mieliśmy wiele takich wypadków: wspaniałe domy, idealne ogródki, samochody, a za tą fasadą cierpienie, osamotnienie, brak zrozumienia.

Br. M. – Mieliśmy znajomego, który powtarzał, że gdyby ktoś potrącił samochodem jego dziecko na ulicy, to by go zabił, tak kocha dzieci. A w pewnym momencie swojego życia zostawił rodzinę i poszedł do innej kobiety. Nie dostrzegł, że wyrządza im krzywdę.

Br. T. – To ma być szczęście? Przecież to katastrofa życiowa. A wystarczy zadać sobie pytanie: Co naprawdę jest sensem mojego życia?

Czy wędrowanie jest tożsame z pielgrzymowaniem?

Br. T. – Może być tak rozumiane: pielgrzymowanie z ziemi do ojczyzny, którą jest niebo, gdzie Bóg daje szczęście. Być zakorzenionym w Bogu, znaczy żyć we właściwej ojczyźnie. Człowiek nie musi szukać wówczas zakorzenienia w dobrach tego świata. Jeśli jest przekonany, że ma tylko swoje pięć minut, to stara się przez zaspokajanie wszystkich pragnień o nie walczyć. Ale gdy wie, że istnieje wieczność, zyskuje wolność od dóbr materialnych: może z nich korzystać, ponieważ są dane, są dobre, i jednocześnie żyć w wolności. Święty Paweł powiedział: „umiem cierpieć biedę, umiem obfitować”.

Br. M. – Życie nie polega na realizowaniu naszych planów. Bycie pielgrzymem oznacza wdzięczność wobec Pana Boga, że tworzy historię razem ze mną.

Wędrować znaczy żyć w wolności?

Br. T. – Tak. Nie być zakorzenionym w tym świecie. Chrześcijanin jest jak wiatr – taki obraz przekazuje Ewangelia świętego Jana – bo nie planuje sobie jutra, ale daje się prowadzić Bogu, w wolności, z radością. To jest sposób życia, który Pan Bóg wzbudza na nowo szczególnie w dzisiejszej Europie, gdzie całe zjednoczenie zbudowane jest na finansach, i w tym upatruje się szansy na sukces, na szczęście człowieka. Pan Bóg wzbudza życie w radykalizmie, by dać odpowiedź Europie.

„Głos Ojca Pio” (28/2004)