Gdy dochodzisz do granic

Bolesna granica może stać się dla człowieka mocnym impulsem do rozwoju. Przekleństwo staje się błogosławieństwem, jeśli podejdzie się do niego w sposób dojrzały... 

O awansach, granicach i kryzysie półmetka z Elżbietą Sujak rozmawia Cezary Sękalski 

Wydaje się,  że rozwój człowieka w różnych dziedzinach jest dla niego sprawą ważną.

      Rozwój i sukces. Zapewnienie człowiekowi sukcesu w jakimkolwiek wymiarze. Świadomość własnej sprawności. 

Zatem potrzebujemy sukcesu?

    On cementuje nasze poczucie wartości. Jego brak (zwłaszcza w drugiej połowie życia) często prowadzi do alkoholizmu u ludzi na szczycie ich możliwości – z lęku przed utratą stanowiska, roli społecznej, sławy, popularności czy dochodów... 

Kryzys półmetka?

    W pierwszej połowie życia dominuje potrzeba rozwoju, w drugiej – potrzeba twórczości. W pewnym momencie należy uznać własne granice i zmieścić się w nich ze swoją twórczością. Wtedy można funkcjonować społecznie, nie popadając w lęki i w mechanizmy obronne. Można, zamiast walki z granicami, rozwijać się wewnątrz nich (poszerzając kompetencje, zdobywając doświadczenie). 

To znaczy, że nasz stosunek do świata i znalezienie w nim swojego miejsca jest właściwie uznaniem tych granic?

    Najpierw ich wykryciem. A to jest bolesne. Potem następuje okres walki z ograniczeniami. Ostatecznie jednak nie pozostaje nam nic innego, jak je uznać i zacząć odkrywać: przecież można rozwijać się w górę i w głąb. Tutaj widzę szansę człowieka. 

Jak rozeznać, co jest rzeczywistą granicą, a co przeszkodą, która domaga się mobilizacji i przekroczenia?

    Najczęściej spontanicznie stosujemy metodę prób i błędów. Bardzo ważne jest, żeby poważnie traktować porażki, które są sygnałami wymagającymi analizy w poszukiwaniu przyczyn, a nie winnych. Taka refleksja może nas doprowadzić do konkluzji, że napotykamy naszą nieprzekraczalną granicę. Wtedy pozostaje szukanie drogi jej obejścia i znalezienie innej ścieżki.

    W przygotowaniu człowieka do życia nie chodzi o to, żeby stworzyć genialnego, ale ciasnego specjalistę. Ważne jest, aby wskazać mu szeroki horyzont dający w razie konieczności możliwość zmiany kierunku. 

Łatwiej i efektywniej jest jednak wychować ciasnego specjalistę, bo on szybciej osiąga sukces. Natomiast człowiek wszechstronny do pewnych rozwiązań dochodzi długo i jeszcze po drodze przeżywa frustrację, że do niczego się nie nadaje, bo chciałby robić wszystko.

    W tych poszukiwaniach chodzi tak naprawdę o wybór jakiejś pasji, kierunku, w którym chce się podążać. I idzie się tą drogą tak długo, dopóki zainteresowanie się nie wyczerpie.

    Może to naiwność z mojej strony, ale tak właśnie widzę na przykład pracę naukową: drążę jakiś problem, aż dojdę do kresu, to znaczy zbadam wszystko, co na ten temat powiedzieli inni naukowcy i specjaliści, i wtedy staję przed pytaniem „co dalej?”. Dopiero wówczas decyduję: albo drążę dalej dla rozwoju dziedziny, albo uważam ją za wyczerpaną i zwracam się w innym kierunku. Tu jest moja wolność i mój wybór. 

Które lata w życiu człowieka uznałaby Pani za okres walki ze swoimi granicami?

    Na pewno cały okres młodzieńczy aż gdzieś do półmetka. Są ludzie, którzy bardzo wcześnie odkrywają swoje granice. Ci najbardziej są narażeni na to, że w tej walce odpadną. Często popadają w uzależnienia, w całe systemy samopocieszania albo wrogości wobec innych czy paranoidalnego tłumaczenia świata jako spisku, wobec którego są bezradni. Wynika to właśnie z niezdolności do pogodzenia się z faktem egzystencji w pewnych granicach. 

Stąd biorą  się choroby psychiczne?

    Pracowałam kiedyś nad tym zagadnieniem. Najpoważniejsze zaburzenia psychiczne są w gruncie rzeczy efektem wydarzenia, które przekroczyło zdolność człowieka do poradzenia sobie z nim. Badałam początki wybuchu ostrych psychoz. Prawie zawsze powstają one na skutek sytuacji, która przekracza zdolności przystosowawcze człowieka. Przykładem mogą być tzw. psychozy poporodowe kobiet, które nagle znalazły się w nowej sferze obowiązków i trudności, albo psychozy wywołane wezwaniem do służby wojskowej. Także studia przekraczające uzdolnienia człowieka mogą wyzwalać stany ostrych psychoz, które szczęśliwie w dwudziestu procentach da się całkowicie opanować. W kolejnych dwudziestu procentach jednak człowieka całkowicie blokują. A pozostałe sześćdziesiąt procent udaje się jakoś ograniczyć i wtedy mówimy o defektach albo okresowych zaostrzeniach przewlekłych zaburzeń. 

Brzmi to bardzo poważnie. Na ogół wydaje się, że studia to okres beztroski, tymczasem okazuje się, że podczas konfrontacji ze światem podskórnie wrze konflikt: człowiek wychodzi z domu, spod klosza, gdzie wszystkie jego potrzeby były zaspokajane, i teraz musi stoczyć walkę ze światem o swoje w nim miejsce. Niekiedy jest to walka na śmierć i życie.

    Zwłaszcza jeżeli rodzina i otoczenie nie kryje ogromnych oczekiwań względem młodej osoby. Kiedy ma się jednego syna, to on powinien zrobić karierę, a przynajmniej dokończyć to, czego nie osiągnął ojciec. Rodzina jest szczęśliwa, kiedy syn stolarza zostaje adwokatem. Ale gdyby syn adwokata chciał zostać stolarzem − to jest już nieszczęście. A przecież mógłby zostać szczęśliwym stolarzem. Często mylimy awans z rozwojem. Dlatego tak ogromna odpowiedzialność ciąży na rodzicach, żeby mądrze poprowadzili przez życie swoje dzieci... Trzeba dostrzegać i zaakceptować ich granice. Trzeba szanować dziecko, zamiast postrzegać je przez pryzmat jego możliwości. Wówczas jest ono w stanie mieć osiągnięcia, a czasem nawet odkryć rzeczy, o których się rodzicom nie śniło. Przekroczenie tych granic powoduje, że człowiek ma poczucie niemożności osiągnięcia sukcesu, bo leży on poza jego zasięgiem. Zaczyna więc korzystać z różnych namiastek (np. pieniądza zamiast realnych dokonań w pracy) lub wchodzić w układy, pozory. 

Jak w takim razie odkrywać swoje granice?

    Myślę, że Pan Bóg odsłania je w toku naszego życia. Nie trzeba ich przecież specjalnie szukać, wystarczy iść za tym, co mnie pociąga, a w pewnym momencie zawsze stuknę czołem o jakąś ścianę. Im wcześniej ją zauważę i zwrócę się w innym kierunku, tym korzystniej dla mnie.

    Trzeba przyjmować porażki jako sygnały granic i badać ich przyczynę. Poszukać jej także w sobie. Bo jeśli źródła wszelkich niepowodzeń zawsze usytuujemy poza sobą (np. wszystko tłumacząc cudzą złą wolą), to wtedy będziemy ciągle bić głową o ścianę. Natomiast z chwilą, kiedy znajdziemy przyczynę w sobie, dostrzeżemy własne granice, będziemy mogli zobaczyć, czy ona jest do sforsowania, czy też lepiej wycofać się na inne pozycje. 

A my mamy czasem skłonność do siłowego forsowania napotykanych granic. Ale może to typowo męski sposób reagowania?

    Gdy przed człowiekiem wyrośnie bariera, to mężczyzna spróbuje ją obalić, dziewczyna zaś ją obejdzie, podkopie się od dołu albo się na nią wdrapie. Kobiety też chcą przekroczyć granicę, ale na swój sposób – próbują to zrobić fortelem. 

Tylko że pewne granice trudno sforsować i jeśli będziemy się przy tym upierać, to możemy stracić pół życia, nie tworząc niczego wartościowego w innej, bardziej nam bliskiej dziedzinie...

    Dla mnie już wcześnie, bo w szkole, taką granicą stała się matematyka. Tu odpadłam w przedbiegach. Okazało się to zresztą rodzinne, bo moje rodzeństwo miało dokładnie te same trudności, wobec czego wszelkie dalsze poszukiwania musiały eliminować ten element nie do przebrnięcia. 

Inną – obok walki – reakcją na zderzenie się ze swoimi granicami jest depresja. Absolutyzowanie jednego kierunku rozwoju jest tak silne, że rodzi się myśl: skoro ja na to wysokie drzewo nie mogę wejść, to wszystko traci sens i już nie ma dla mnie przyszłości. Niższe drzewa mnie nie interesują.

    A mogą być inne drzewa. Ostatecznie przestrzeń wyboru jest ogromna. Myślę, że zgoda na własne granice i ich przyjęcie to podstawowy element dojrzałości człowieka. Dopóki ich nie przyjmę, to, niestety, będę ciągle narażona na frustracje, klęski, niepowodzenia. Jest to też element zdrowia psychicznego, który chroni między innymi przed depresją. 

W jakim wieku – Pani zdaniem – następuje zdobycie równowagi, uznanie swoich granic?

    Gdzieś  po trzydziestce. 

Czy ten proces u wszystkich przebiega tak samo?

    Nie. Najwcześniej równowagę znajdują dzieci chore i niepełnosprawne.

    Kiedyś  miałam napisać prelekcję dla rodziców dzieci chorych na cukrzycę, które muszą prowadzić bardzo uregulowane życie: dieta, zabiegi itd. W kontaktach z tymi rodzicami i ich dziećmi zdobyłam ciekawe doświadczenie. Byłam zdumiona, jak wcześnie te dzieci uzyskują dojrzałość emocjonalną, a nawet intelektualną, dzięki temu, że wcześniej doświadczają własnych granic (jeżeli są akceptowane, kochane i otoczone opieką)! Chodzi o zdolność przystosowania się! Tutaj rodzi się nowe spojrzenie na wrodzone kalectwo. Nie jest to tylko kwestia pokonywania słabości za wszelką cenę, ale przede wszystkim rozwoju w obrębie możliwości, jakie otrzymaliśmy.  

Ale przychodzi też moment, że trzeba podjąć decyzję: leczyć czy zaakceptować?

    Leczyć  zawsze. Ale to prowadzi do następnej granicy – granicy możliwości terapeutycznych.

    Miałam doświadczenie pracy z młodym człowiekiem, który jako zawodowy wojskowy w czasie działań wojennych stracił wzrok. Pomagałam mu jako studentka wolontariuszka, czytałam mu książki, a on przepisywał je na maszynie do pisania alfabetem Braile’a dla biblioteki dla niewidomych. Podczas rehabilitacji w Laskach bardzo silnie przeżył nawrócenie. Raz powiedział mi: – Proszę Pani, niech mi Pani powie, co mnie interesowało jako żołnierza? Konie, dziewczyny, wóda i karty, i nic poza tym! A teraz czytam Norwida, gram na skrzypcach, jestem zaangażowany. Jestem człowiekiem, który pracuje dla innych! W pewnym momencie zrozumiał, ile zyskał przez swoje kalectwo.

    Co więcej, bardzo chciał mieć żonę. Był to kłopot dla wolontariuszek: musiałyśmy się zmieniać, bo on do każdej się przywiązywał i trzeba było jakoś zareagować. Ale o dziwo, odnalazła go dziewczyna, z którą chodził jako młody chłopak, kiedy był zdrowy, i pobrali się.

    I tak mamy żywy przykład, jak czasem bolesna granica może stać się dla człowieka mocnym impulsem do rozwoju.  

Przekleństwo staje się błogosławieństwem, jeśli podejdzie się do niego w sposób dojrzały.

    Trzeba tylko umiejętnie przejść proces przystosowania i przezwyciężania tego, co negatywne. Wtedy człowiek nie jest w stanie – wręcz nie chce – wrócić do swego myślenia z czasów przed kalectwem. 
 

Myślę,  że dotyczy to także w pewien sposób ludzi zdrowych. Młodemu człowiekowi wydaje się, że wszystko jest możliwe: mogę być lekarzem, strażakiem, kaskaderem…

    Wszystko bym mógł, gdybym tylko chciał albo gdybym miał odpowiednie warunki. W tym drugim przypadku oczekiwania adresowane są do otoczenia. 
 

W pewnym momencie człowiek uświadamia sobie, że może być już tylko sobą, nikim innym. To bolesne zawężenie świata. I to rodzi m.in. kryzys półmetka, który czasami przebiega w taki właśnie w sposób: człowiek już wie, że wyczerpał swoje możliwości...

    Wtedy poznaje się zwrot „już nie”. Ważne jest, by rozwoju nie mylić z sukcesem i awansem. Nie każdy rozwój jest w ten sposób premiowany, zwłaszcza w duchowości.

    Czasem jest to kwestia wyboru: awans czy rozwój? Awans społeczny nie stanowi rozwoju, a nawet może w nim przeszkadzać, ponieważ „usztywnia” człowieka i czyni go biurokratą. Często kończy się to uzależnieniem, lękiem przed stratą i szukaniem pocieszeń. Na przykład wymianą żony po pięćdziesiątce. 

Kryzys półmetka związany jest z procesem godzenia się ze swoimi granicami. Powiedziała Pani, że mężczyzna może próbować rozwiązać ten konflikt w taki sposób, że porzuca swoje małżeństwo i wchodzi w nowy związek, ponieważ ma wrażenie, że znowu całe życie przed nim.

    Dzieje się tak, gdy w kryzysie półmetka dochodzi do wewnętrznego konfliktu między granicami człowieka a jego pragnieniami. Często chęć rozwoju miesza się nam z pragnieniem wielkości. Rozwój zawsze jest możliwy, a wielkość nie – pewne jej ramy są nieprzekraczalne i trzeba umieć w nich się zmieścić. Szukanie nowego terenu działania, pewna zmiana bywa pozytywna, ale tylko wtedy, jeżeli jest rozważana jako nowe zadanie, a nie jako szansa traktowana czysto egoistycznie, gdy chcę czegoś tylko dla siebie. 
 

A jak ten proces przeżywają kobiety? Dawniej wystarczało, żeby odnajdywały swoje miejsce w rodzinie, a dziś muszą wykazać się również na polu zawodowym.

    Dawniej mówiono, że kobiety nie przechodzą kryzysu półmetka, bo opiekując się dziećmi, miały zagwarantowane dwadzieścia lat satysfakcji macierzyńskiej od ostatniego dziecka do jego usamodzielnienia się. Nie było kryzysu półmetka, bo brakowało czegoś w rodzaju „szczytu kariery”. Natomiast pojawiał się ostry kryzys, kiedy dzieci odchodziły z rodzinnego gniazda. Wtedy u kobiety pojawiało się pytanie: komu i do czego jestem potrzebna? To poczucie utraty stawało się niejednokrotnie przyczyną kryzysu.

    Kryzys półmetka to pewne przewartościowanie. Kobieta bardzo często patrzy na siebie pod kątem swojej atrakcyjności i dochodzi do punktu zwrotnego, kiedy zdaje sobie sprawę z przemijania. Wtedy szuka potwierdzenia swojej wartości na innym polu i albo idzie w stronę twórczości, albo rozwija karierę zawodową, albo chroni się w religijność. Notabene, religijność bywa też często pocieszeniem po rozczarowaniu małżeństwem. Zwłaszcza jeśli kobieta była w nim traktowana przedmiotowo. Wtedy dzięki religii odzyskuje inny wymiar swojej wartości, nie tylko czysto biologiczny czy estetyczny. 

Mężczyzna wykorzystuje całą swoją energię do odkrycia powołania zawodowego, nauczenia się skuteczności w działaniu, by się w ten sposób sprawdzić. A jak swoją pozycję zawodową określa kobieta?

    W ten sam sposób. Stąd biorą się przeciążenia współczesnej kobiety. Za tym idzie fakt przejmowania przez kobiety wszystkich męskich przywar. 

Mężczyzna w połowie życia wie, że już nic więcej nie może osiągnąć...

    …on jeszcze długo ma złudzenia (śmiech). 

Tak, ale jak już się ich pozbędzie, jego kryzys złagodzi choćby świadomość, że dziecko może osiągnąć więcej, a on może mu w tym towarzyszyć. To znowu niejako przedłuża okres zdobywania.

      W tym sensie tak. Kiedy dostrzegamy człowieka wewnątrz jego granic, możemy różnie do tego podejść. Możemy wywierać nacisk, żeby starał się je przekroczyć, a jeśli tego nie robi, odrzucić go poprzez lekceważenie lub pogardę. Ale jest też druga możliwość, chyba trudniejsza, a mianowicie akceptacja jego granic i współczucie. Dotyczy to także zła w człowieku, jego grzechu czy jego błędów życiowych. Pewne sprawy można przepracować dopiero, kiedy najpierw się je zaakceptuje i uzna, że stanowią one czyjeś ograniczenie. Wszelkie pojednanie i przebaczenie wymaga właśnie wejścia na ścieżkę akceptacji cudzych granic i współczucia. W przeciwnym wypadku zawsze istnieje niebezpieczeństwo odrzucenia konkretnego człowieka albo popychania go do walki z granicami dla niego nieprzekraczalnymi.

      Jest to najczęstszy błąd wychowawczy. Wychowawcy domagają się od swoich podopiecznych przekraczania granic, popychają ich ku temu, stosują naciski i odmawiają akceptacji ze względu na ich ograniczenia. Wszystko bierze się stąd, że nie dostrzegają nieprzekraczalności pewnych ludzkich granic. Taka postawa to ogromna niesprawiedliwość! I chyba Pan Bóg tego nie toleruje, bo On przyjmuje nas w naszych granicach. 

Fragment książki „Jestem od zamiatania drogi do Kościoła”, która na jesieni ukaże się nakładem Wydawnictwa Serafin.

„Głos Ojca Pio” (58/2009)