W pogoni za uciekającym pociągiem

Warto przyjrzeć się sobie, bo przyzwyczailiśmy się biegać. Zresztą nikt nie uczy, jak dobrze przeżyć nasze „tu i teraz”. W szkole uczą tylko planowania, wybiegania w przyszłość, co skądinąd z pewnością również jest cenne. Ale na co zda się planowanie, kiedy nie umiemy cieszyć się życiem.

O problemie acedii z psychologiem, dr. Mateuszem R. Hincem OFMCap rozmawia Joanna Piestrak

Czy mógłby Ojciec wyjaśnić, na czym polega wspomniane przez ojców pustyni oszustwo złego ducha i w ten sposób nieco przybliżyć zjawisko acedii?

Nie wiem, czy jestem w stanie powiedzieć cokolwiek więcej niż Ewagriusz z Pontu i inni ojcowie pustyni, którzy się tym zjawiskiem zajmowali. To oszustwo, w moim odczuciu, polega na przemianie odczuwania człowieka, która czyni go niezdolnym, by być „tu i teraz”. Ludzie znajdujący się w stanie acedii przestają cieszyć się tym, co posiadają i czym żyją. Co więcej, odczuwają to jako wielki przymus. Tak właśnie acedię przeżywali ojcowie pustyni.

Czy jest to tylko choroba mnichów?

Dotyka ona nie tylko mnichów, choć to oni bardzo silnie się z nią zetknęli i jako pierwsi ją opisali. Obecnie bardzo często moglibyśmy diagnozować w psychologii ten stan jako neurastenię lub wypalenie zawodowe. A one dotykają szczególnie osób, które zawodowo poświęcają się dla innych, np. psychologów, pielęgniarki, lekarzy, księży, siostry zakonne, pracowników społecznych.

Czy acedia szczególnie wiąże się z jakimiś etapami rozwoju człowieka, czy też może się pojawić w dowolnym momencie życia?

Nie spotkałem się z opracowaniami na ten temat. Na pewno pojawia się w jakimś momencie życia zawodowego czy zakonnego, który trudno jednak precyzyjnie określić. Zaobserwowałem, że ten stan ujawnia się głównie u osób samotnych, kiedy rodzi się w nich poczucie osamotnienia. Dochodzi do tego izolacja, pewien brak, swoista pustka, którą się odczuwa oprócz naturalnego zmęczenia.

Czyżby brak relacji z drugim człowiekiem był jednym z powodów acedii?

Nie chciałbym tak stawiać problemu, ale wszystko na to wskazuje. Trzeba jednak podkreślić, że acedia może spotkać każdego z nas. Chodzi tutaj o specyficzny, podkreślam, bardzo specyficzny rodzaj „rutyny”.

Definiuje ją Ojciec jako chorobę zawodową, chorobę ducha czy psychiki?

Daleki jestem od jakiejkolwiek definicji. Wychodzę bowiem z antropologii chrześcijańskiej, która postrzega człowieka jako całość złożoną z ciała, ducha i psyche. Mówił o tym Święty Paweł, kiedy przedstawił swój trychotonomiczny podział. Żywię głębokie przekonanie, że moja psychika, mój duch i moje ciało nie dają się oddzielić od siebie. To amalgamat, który wzajemnie się przenika i wpływa na siebie. Prościutki przykład: jeżeli boli mnie ząb, nie jestem w stanie się modlić ani skupić, odczuwam też obniżenie nastroju psychicznego, czyli moje ciało wpływa na moją psychikę. I odwrotnie: stan depresyjny uderzy w ciało tak, że nie pozwoli spać albo sprawi nieustanną senność, wywoła nadmierne łaknienie albo awersję do jedzenia. Depresja dotknie także sferę ducha: powoduje ona bowiem utratę chęci do życia i do modlitwy, co sprawi, że wiara zacznie się chwiać.

Trudno zdefiniować, na której płaszczyźnie pojawia się to, co Ewagriusz nazywa acedią, dotyka ona bowiem – jak widać – całego człowieka. To chyba on opisuje mnicha, który w pewnym memencie bierze Pismo Święte, zaczyna czytać, co jednak nic mu nie daje, więc podkłada je pod głowę, ale nie może spać, bo jest twardo. A zatem już ojcowie pustyni zauważyli, że ten stan wpływa na całą strukturę człowieka.

Wyczytałam w tekstach Ewagriusza, że na poziomie ciała ta choroba objawia się dusznością, która odbiera swobodę oddychania. Czy spotkał się Ojciec z takim przypadkiem w swojej praktyce?

Na podstawie spotkań z pacjentami wysnuwam wniosek, iż może się tak zdarzyć. Acedia nie tylko czyni niezdolnym do bycia „tu i teraz”, ale też rodzi brak poczucia samorealizacji. W tym drugim przypadku człowiek czuje się, jakby był czymś przyciśnięty albo utknął w sieci i z całych sił potrzebuje się z tego wyzwolić, nabrać powietrza, zaznać wolności i wreszcie zacząć robić dużo, dużo więcej niż dotychczas. Taka pokusa pojawia się w pewnym momencie zwłaszcza w życiu zakonnym. Ale zdarza się to również w codziennym życiu: człowiek może czuć się niezrealizowany w pracy, którą wykonuje, w życiu i miejscu, w którym właśnie się znajduje, czuje się przytłumiony tym wszystkim i potrzebuje się wyrwać. W tym momencie powinien postawić sobie pytanie o oszustwo: czy jest tak rzeczywiście, czy też to tylko subiektywne odczucie?

Skoro acedia jest oszustwem i odbywa się w skrytości ducha, zatem jak ją w sobie rozpoznać?

Myślę, że można to zrobić bardzo szybko. Wystarczy posłużyć się w tym celu choćby obserwacjami Ewagriusza z Pontu, który wskazał na następujące symptomy acedii: brak zadowolenia z wykonywanej pracy, nieustanne zniechęcenie i znużenie, niezdolność do skupienia.

Dla mnie jako psychologa pojawia się w tym miejscu pytanie nieco inne: czy mam do czynienia ze stanem depresyjnym, czy z neurastenią, a może z oszustwem duchowym? Należałoby w tym celu przeprowadzić głębszą analizę, diagnostykę i próbę rozeznania, bo być może wszystkie te stany chorobowe tutaj się łączą. Kto wie, czy pozostawione przez ojców pustyni tak trafne opisy stanu acedii nie są pierwszymi diagnozami neurastenii i wypalenia zawodowego (zauważanych w psychologii dopiero od kilkunastu lat).

Ojcowie pustyni mówili, że acedia to ostatni moment na drodze duchowej, ślepa uliczka, za którą już nic więcej nie ma. Jakie są skutki acedii?

Oni myśleli całkowicie innymi kategoriami niż my. Wydaje się, że acedia to stan, który, jeśli będzie się pogłębiał, w końcu doprowadzi do załamania i depresji. Ojcowie pustyni nie wprowadzali takiego rozróżnienia, dlatego dla nich acedia w fazie początkowej i końcowej była tym samym. A dla nas jest różnica.

Czy człowiek musi od razu udać się z tym problemem do specjalisty, czy też sam może wykonać jakąś pracę, która by mu pomogła?

Według ojców pustyni wystarczy dokładnie wykonywać wszystko, co mamy zaplanowane danego dnia. Ja jednak nie jestem do końca przekonany, że to najlepsze remedium. Raczej sugerowałbym aktywności, które umożliwiłyby złapanie przysłowiowego wiatru w żagle, wybudziłyby z letargu, z oszustwa duchowego i pomogły odczuć radość. Niekiedy wystarczy odszukać fascynacje, pasje, hobby, które niesamowicie nas absorbowały w dzieciństwie i młodości.

Ale czy to nie jest rodzaj kolejnej pułapki, kiedy z jednej nadmiernej aktywności przechodzimy w drugą?

W niektórych sytuacjach tak bywa, ale tylko wtedy, gdy podejmujemy kolejne zajęcie, które pobudza na kilka miesięcy, a potem znów przynosi zniechęcenie. Nie widzę jednak lepszego sposobu na wyjście z pułapki acedii niż zmiana trybu życia, odpoczynek, aktywność fizyczna, które doprowadzą do – jak to nazywam – „wybudzenia” organizmu z letargu.

Skoro acedia dotyka sfery ducha, to zapewne problemy pojawiają się również w kontaktach z Panem Bogiem?

Mówią o tym opisy ojców pustyni: mnich pogrążony w acedii nie potrafił się wyciszyć, nie był zdolny w skupieniu czytać Pisma Świętego, a jeśli nawet rozpoczynał modlitwę i tak cały czas wyglądał przez okno, czy ktoś nie idzie go odwiedzić. Oznacza to, że acedia dotyka również głębokich relacji człowieka, także tych z Panem Bogiem.

Przyczyną nadwyrężenie tych relacji jest dziedziczenie, środowisko czy nasze zwyczajne zaniedbanie?

Nie spotkałem odpowiednich wyjaśnień ojców pustyni. Myślę, że to skutek zmęczenia, przepracowania, usilnego dążenia do doskonałości, także w kontaktach z Panem Bogiem. W pewnym momencie człowiek się wypala, nie ma żadnych odczuć, towarzyszy mu tylko zmęczenie.

Jak uzdrowić te relacje?

W przypadku neurastenii i wypalenia zawodowego konieczna jest terapia. Natomiast jeśli chodzi o acedię, myślę, że można by popróbować sposobów ojców pustyni, choć nie bardzo jestem przekonany, że to wystarczy. Raczej zalecałbym – o czym już wspomniałem – ponowne odkrywanie swojego powołania, wiarę w słuszność wyboru własnego stanu i zawodu, a także zmianę trybu życia.

Cóż z tego, że rozwinę swoje ciało i będę wyglądał jak Schwarzenegger, jeżeli nie będę umiał, dajmy na to, czytać. I odwrotnie: mogę intelektualnie się rozwinąć, ale wchodząc na pierwsze piętro, będę sapał jak lokomotywa. Wtedy też popełniam błąd. Jedyną możliwością, w moim przekonaniu, jest realizowanie własnego powołania na wszystkich płaszczyznach: cielesnej, psychicznej i duchowej. Gdy przyglądam się ojcom pustyni, zauważam, że oni bardzo mocno dbali o całościowy rozwój człowieka, nie koncentrowali się tylko na duchu. Owszem, i tam były nadużycia. Myślę tutaj o słupnikach czy bardzo mocno umartwiających się ludziach, poszczących, zakuwających się w żelaza po to, żeby wyniszczać swoje ciało, ale to była zupełnie inna duchowość. Trudno ją oceniać z naszego punktu widzenia.

Zalecałby Ojciec zdrowy umiar w przestrzeganiu praktyk pokutnych i ascetycznych?

Oczywiście! Wzorcem w tym względzie powinien być dla nas Pan Jezus. Wystarczy poczytać Biblię, by odkryć, że On nie tylko spędzał czas na modlitwie i w samotności, ale też dawał się zapraszać i chodził na uczty. Zwykle czytamy Pismo Święte tylko pobożnościowo, a warto przyjrzeć się opisanym w nim relacjom międzyludzkim w tamtych czasach. Jezus dbał o całego człowieka: o ciało (odpoczynek), ducha (modlitwa) i psychikę (wyciszenie) – i tego uczył swoich apostołów.

Ojcowie pustyni mówili, że to myśli przynoszą pokusę. Jaki udział w walce z acedią ma nasza wola?

Nie wiem, czy jestem w stanie moją wolą zmusić mój umysł do niemyślenia. Nawet z punku widzenia teologii moralnej nie odpowiadam moralnie za myśli, które same mi się nasuwają, a których nie chcę.

A jeśli daję im przyzwolenie?

Niekiedy ulegamy myślom nieświadomie: nagle łapiemy się na tym, że o czymś myślimy, a w ogóle nie zwróciliśmy na to uwagi. Nie ma tu matematycznych reguł i wyraźnych granic. Oczywiście, gdy wiem, że przychodzi jakaś myśl, to mogę powiedzieć, że jej nie chcę. Odwołam się jednak do ojców pustyni, z których jeden powiedział, że im bardziej walczymy z naszymi myślami, tym bardziej w nie wpadamy, bo tracimy energię tylko na walkę. A zatem rola naszej woli polegałaby na ukierunkowaniu myśli bądź na zmianie ich tematu.

Czy acedia jest zwykłą słabością ducha, chorobą czy też grzechem?

Święty Tomasz z Akwinu powiedział, że jest grzechem. Trzeba jednak wpierw zdefiniować, co rozumiemy przez tę nieszczęsną acedię, bo proszę zobaczyć, że każdy z tych, którzy się nią zajmowali, troszeczkę inaczej ją rozumiał. Ja uważam, że jeślibyśmy zbliżyli acedię do neurastenii i wypalenia zawodowego, terminów psychologicznych, to trudno wówczas mówić o grzechu.

Czyli byłaby to choroba?

Określiłbym ją raczej jako trudność natury psychicznej, która przejawia się całościowo, albo ewentualnie posłużył się terminem „choroba ducha” zaczerpniętym z ojców pustyni. Zauważmy jednak, że oni zawsze ujmują go w cudzysłów, bo trudno powiedzieć, jak duch choruje. Bardziej jednak podoba mi się stwierdzenie o oszustwie złego ducha, czyli o wprowadzeniu człowieka w błąd w jego odczuwaniu. A można wprowadzić nas w błąd ze względu na nasze różne doświadczenia życiowe, zranienia czy złe komunikaty, które otrzymywaliśmy w dzieciństwie i młodości, niezależnie od tego, co było ich przyczyną.

Zastanawiam się również, czy zamiast o acedii – ponieważ ten termin niewiele nam mówi – nie powinniśmy mówić o zaniedbaniu duchowym i to nie tylko w rozumieniu, z jakim zazwyczaj je utożsamiamy: nie pomogłem komuś, mam jakiś grzech zaniedbania, czegoś nie wykonałem. Ja patrzę na nie dwuaspektowo: widzę zaniedbanie w stosunku do innych i zaniedbanie w stosunku do siebie.

Pierwsze z nich przejawia się w takich prostych rzeczach jak zaniedbanie relacji z drugim człowiekiem (żoną, mężem, dzieckiem, przyjacielem, współpracownikiem): nie dziękuję, nie proszę, a wszystko ukrywam za jakąś ideologią (np. „dla Pana Boga”), nie pochwalę, tylko wymagam. A przecież człowiek nie jest robotem i potrzebuje uwagi ze strony innych. Jeżeli tego brakuje, w pewnym momencie pozostaje sam ze sobą. Zaniedbaniem jest także nierozwiązywanie konfliktów czy trudności emocjonalnych w rodzinie, małżeństwie, we wspólnocie. Jeżeli się o nich nie mówi i spycha w niepamięć, po jakimś czasie wszystkie one, skumulowane, uzewnętrznią się jakoś inaczej. I to nas tłamsi, potwornie niszczy. Jeżeli nie ma zdrowych relacji, wówczas człowiek się nie rozwija, nie dojrzewa, nie myśli pozytywnie.

Natomiast zaniedbania w stosunku do siebie pojawiają się, kiedy nie daję sobie prawa do odpoczynku, radości, do dbałości o siebie i swoje zdrowie. Nie chodzi tutaj o lenistwo i egoizm, tylko o prawo do wyznaczania granic dla pracy i odpoczynku. Kolejne zaniedbanie na tym polu to brak wymagań wobec siebie. Myślę, że to jeden z poważniejszych problemów współczesnych małżeństw, rodzin i wspólnot. Dlatego jest tak dużo tragedii, tak dużo młodych małżeństw się rozpada.

Ojcowie pustyni mówili, że problemem człowieka, który popada w acedię jest to, że nie pojmuje w sposób osobowy zarówno Pana Boga, jak i zła.

Oczywiście, bo wtedy jest to tylko teoria. Pan Bóg nie jest osobą, tylko zimnym pojęciem. Bardzo ważne jest zatem, abyśmy uczyli się unikać skrajności w relacji z żywym Jezusem, a nie z zimną ideą. Ale żeby mogło to nastąpić, powinienem odstawić na jakiś czas formułki, wyuczone twierdzenia, a zacząć mówić do Niego z serca, tak jakbym rozmawiał z drugim człowiekiem o tym, co czuję, co mnie boli, czego się boję, kto mnie skrzywdził, za co dziękuję.

Przyzwyczailiśmy się do utożsamiania zaniedbań z lenistwem duchowym i nieprzestrzeganiem praktyk pobożnych, tymczasem Ojciec odwraca perspektywę spojrzenia na ten problem.

I takie zaniedbania mnie interesują, bo same praktyki, no cóż… Kto chce się modlić, będzie to robił, a kto nie chce, pozostanie w tej materii bezczynny. Uważam, że modlitwa to nie tylko odmawianie pacierzy. Mogę się modlić modlitwą Jezusową, mogę też wytworzyć w sercu świadomość stałej obecności Boga przy mnie, a wtedy mój dzień, wszystko, co robię, jest przeniknięte Panem Bogiem, Jego obecnością.

Opisy acedii przywodzą mi na myśl pogoń za uciekającym pociągiem...

Albo oczekiwanie na pociąg, który dopiero ma przyjechać. W tym cały problem, że my nie mamy czekać na coś ani za czymś biegać, mamy żyć. I chyba pod tym względem trzeba się zgodzić na remedium, które podają ojcowie pustyni: należy dokładnie wykonywać czynności dnia dzisiejszego po to, by uczyć się żyć „tu i teraz”. Od siebie dodam jeszcze, by cieszyć się momentem, który Pan Bóg daje mi teraz, widzieć w nim sens, a nie myśleć o innym.

Czyli trzeba oswoić rzeczywistość…

Warto przyjrzeć się sobie, bo przyzwyczailiśmy się biegać. Zresztą nikt nie uczy, jak dobrze przeżyć nasze „tu i teraz”. W szkole uczą tylko planowania, wybiegania w przyszłość, co skądinąd z pewnością również jest cenne. Ale na co zda się planowanie, kiedy nie umiemy cieszyć się życiem. Weźmy na przykład wyjazd na wakacje, który planowaliśmy od miesięcy, z niecierpliwością nań wyczekując: kiedy przychodzi dzień wyjazdu, wyprowadzamy samochód z garażu, pakujemy do niego walizki, ruszamy i… od razu myślimy o tym, jak będziemy wracać. W sekundzie cały czar pryska. Iluż ludzi właśnie tak robi, z własnej woli gubi czas, który jest teraz…

Ojciec dr Mateusz Roman Hinc – kapucyn, psycholog i psychoterapeuta. Członek Polskiego Towarzystwa Psychologicznego i zarządu Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich. Wykłada psychologię w seminariach duchownych kapucynów, paulinów, bernardynów, w Studium Psychologii i Psychoterapii SPCh w Warszawie, a także w Szkole dla Spowiedników. Prowadzi praktykę psychoterapeutyczną dla osób duchownych.

„Głos Ojca Pio” (56/2009)