Męczennicy z Wiśniowca
Na przełomie 1943 i 1944 roku Wołyń będący do 1939 roku integralną częścią II Rzeczpospolitej spłynął polską krwią. Nacjonaliści z Ukraińskiej Powstańczej Armii dokonali masowej zbrodni na mniejszości polskiej. Mordy, nazywane rzezią wołyńską, objęły również Wiśniowiec, gdzie karmelici bosi mieli swój klasztor. W czasie stacjonowania w mieście wojsk niemiecko-węgierskich Polacy byli w miarę bezpieczni. Sytuacja uległa zmianie, gdy do Wiśniowca zbliżyła się Armia Czerwona. Niemcy opuścili miasto 2 lutego 1944 roku. Węgrzy natomiast – wraz z częścią ludności cywilnej oraz kilkunastoosobowym oddziałem Schutzmannschaft, zmilitaryzowanej policji podległej dowództwu niemieckiemu składającej się z Polaków.
7 lutego. Ci, którzy pozostali, liczyli na szybkie nadejście frontu. Ten jednak dotarł do miasta dopiero po około trzech tygodniach. Bojówki ukraińskich nacjonalistów wykorzystały ten czas, przystępując do pogromu ludności polskiej. W gronie bestialsko zamordowanych męczenników znaleźli się dwaj karmelici bosi: ojciec Kamil Gleczman i brat Cyprian Lasoń.
Józef Gleczman urodził się 27 czerwca 1909 roku w Polance Wielkiej w rodzinie Józefa i Salomei z domu Zamorskich. Ochrzczony został 29 czerwca 1909 roku. Miał siedmiu braci i jedną siostrę. W 1915 roku rozpoczął naukę w pięcioklasowej szkole podstawowej. W 1922 roku wstąpił do Niższego Seminarium Karmelitów Bosych w Wadowicach. Ukończywszy je, udał się do Czernej, gdzie 27 lipca 1926 roku rozpoczął nowicjat. Otrzymał wówczas z rąk ojca prowincjała Andrzeja Gdowskiego habit zakonny i nowe imię: Kamil od św. Sylwestra. Rok później, 28 lipca, złożył swoje pierwsze śluby zakonne na ręce ojca prowincjała Antoniego Foszczyńskiego. Po studiach filozoficzno-teologicznych przyjął 29 czerwca 1933 roku w Krakowie – z rąk księdza biskupa Stanisława Rosponda – święcenia kapłańskie. Następnie przez rok przebywał w Wilnie, gdzie studiował przedmioty czwartego roku teologii i zdał egzamin de universa teologia. Posłany do Czernej pracował tam w duszpasterstwie i prowadził biuro mszalne. W 1936 roku przełożeni polecili mu udać się do Wiśniowca na Wołyniu, gdzie wraz ze swoim kuzynem, ojcem Sylwestrem Gleczmanem, przełożonym wiśniowieckiego klasztoru, prowadził katechizację i pracował w duszpasterstwie. W 1938 roku przebywał przez krótki czas w Lublinie. W sierpniu 1939 roku powrócił do Wiśniowca jako przeor tamtejszego klasztoru. Zginął tragicznie 7 lutego 1944 roku zamordowany przez ukraińskich nacjonalistów. Miał niespełna 35 lat.
Jan Lasoń, w zakonie brat Cyprian od św. Michała, urodził się 31 sierpnia 1879 roku w Nowej Górze na terenie diecezji krakowskiej w rodzinie Łukasza i Katarzyny z domu Katarzyńskich. Szkołę podstawową ukończył w swojej parafii. W 1899 roku przyjęto go do klasztoru karmelitów bosych w Czernej w charakterze tercjarza. Później został bratem zakonnym. Swoją pierwszą profesję złożył 29 września 1912 roku na ręce przeora klasztoru ojca Andrzeja Gdowskiego. We wspólnocie pełnił obowiązki kucharza i kościelnego. Wśród braci znany był z pracowitości i karności zakonnej, a także z zamiłowania do czytania książek religijnych i historycznych. Uroczystą profesję złożył 29 września 1918 roku na ręce wikariusza prowincjalnego ojca Jana Chryzostoma Lamosia. W 1919 roku przełożeni posłali go do Wadowic, by pełnił obowiązki kucharza. Następnie w 1925 roku do Lublina, by podjął posługę zakrystiana i kościelnego. W 1928 roku sprowadzili go do Krakowa, powierzając pracę w wydawnictwie „Głos Karmelu”. W 1930 roku powrócił do Wadowic, gdzie pełnił obowiązki portiera i furtiana klasztoru. Ostatnią jego placówką był klasztor w Wiśniowcu na Wołyniu, dokąd udał się w 1932 roku. Podjął tam obowiązki kościelnego, kucharza, ogrodnika i ekonoma. Zginął tragicznie w tym samym dniu, co ojciec Kamil. Nie zdążył ukończyć 65. roku życia.
W 1949 roku z polecenia władz zakonnych ojciec Mateusz Trzeciak i ojciec Michał Machejek przesłuchali ocalałych świadków. Na podstawie ich zeznań odtworzyli przebieg dramatycznych wydarzeń w wiśniowieckim klasztorze karmelitów bosych z 7 lutego 1944 roku. Poniżej zamieszczamy obszerniejsze fragmenty ich relacji.
o. Jerzy Zieliński OCD
„W gminie Wiśniowiec Ukraińcy już od dawna żywili niechęć do Polaków. Niechęć tę zaczęli wyraźnie okazywać po wkroczeniu wojsk hitlerowskich w 1941 roku. Najeźdźcy usiłowali ową iskrę nienawiści rozniecić w wielki płomień zemsty. Zaczęto wszędzie głosić hasła: Ukraina dla Ukraińców! Bij Polaka!
«W dniu 16 lipca 1943 roku, w uroczystość Najświętszej Marii Szkaplerznej – jak pisze Jan Olewski – owa iskra wybuchła okropną łuną. Pierwszymi ofiarami byli mieszkańcy wsi Maniów, parafii Wiśniowiec. Zostali niespodziewanie przez bandę zaskoczeni i tylko ten ocalał, kto miał się na baczności. Z tych ocalałych osób kilka uciekło do klasztoru karmelitów w Wiśniowcu. I od tego pamiętnego dnia naród wiele cierpiał. Ludność zaczęła napływać do klasztoru, chroniąc się w święte mury». Lecz tylko garstka schroniła się w klasztorze, a kilkuset Polaków zostało okrutnie pomordowanych.
Ojciec Kamil współczuł nieszczęściu ludności polskiej. Jak mógł, tak każdemu pomagał. Przede wszystkim, przeczuwając jeszcze większe nieszczęścia, prosił ludzi, by wyjeżdżali do Generalnego Gubernatorstwa. Mała garstka opuściła Wiśniowiec, udając się na Zachód. Reszta najbiedniejszych i z małymi dziećmi została. Bali się, bo słuchy doszły, że po drodze podobno Ukraińcy napadali i mordowali. Później okazało się jednak, że ci, co posłuchali ojca Kamila, w znacznej liczbie ocaleli. Trudno było jednak nakłonić pozostałych do ucieczki. Ludzie tak byli okropnościami morderstw przerażeni, że bali się po prostu wychylić poza mury klasztorne. Bo rzeczywiście w straszny sposób mordowano Polaków – jak pisze Michał Dzianott – siekierami, widłami, nożami, kosami. Nic dziwnego, że ludzie z płaczem wielkim uciekali do klasztoru, szukając w nim ratunku.
Jan Olewski twierdzi, że początkowo schroniło się w klasztorze przeszło tysiąc osób. Był czas, że liczba Polaków dochodziła do trzech tysięcy. Wiele osób radziło ojcu Kamilowi, by opuścił Wiśniowiec, bo zginie z rąk Ukraińców. Najpierw namawiał go do ucieczki pan Dzianott, ale ojciec Kamil odpowiedział, że nie opuści klasztoru «bez rozporządzenia wyższej władzy duchownej», tym bardziej, że jeszcze tylu Polaków pozostaje w klasztorze. Innych zaś sam codziennie namawiał, aż do 6 lutego, by uciekali z cofającą się armią węgierską.
Do Klementyny, córki Marii Ciesielskiej, tak się odezwał: «Wyjeżdżaj Klimka, masz małe dzieci! Kiedyś przyjedziesz, to będziesz mego ciała szukać, ale nie znajdziesz». Klementyna wzięła to za żart: «Ojciec zawżdy tak mówi» – odparła. «Mnie tak przepisano, tu będzie trzecie morderstwo» – zakończył poważnie ojciec Kamil. Jako przełożony klasztoru wiśniowieckiego czuł się odpowiedzialny za wszystkich Polaków, tym bardziej, że proboszcz wiśniowieckiej parafii, ksiądz kanonik Morawski, po wypisaniu metryk opuścił Wiśniowiec we wrześniu 1943 roku.
Gdy ludzie nie posłuchali rad ojca Kamila i zostali, on wówczas powiedział, że Pan Bóg cudu nie uczyni, a sam dotąd nie opuści klasztoru, dopóki ostatni Polak nie opuści Wiśniowca. Powtarzał to codziennie.
Klementyna z mężem Adolfem Maciukiem i dziećmi wyjechali do Podkamienia, i ocaleli. W dniu 6 lutego 1944 roku w klasztorze było jeszcze około 40 mężczyzn i 150 kobiet z dziećmi.
Dnia 6 lutego 1944 roku dwaj księża, kapelani węgierscy, namawiali ojca Kamila, by z nimi uciekał. Zgodził się więc wreszcie ojciec Kamil na opuszczenie Wiśniowca, zwłaszcza, że brat Cyprian i co poważniejsi ludzie, bardziej orientujący się w grozie położenia, usilnie go do tego nakłaniali.
Od wojska węgierskiego, za pośrednictwem wspomnianych dwóch kapelanów, otrzymał dwa samochody ciężarowe na rzeczy klasztorne, które wcześniej przygotowane prędko załadowano. Wielu ludzi, dawniej zdecydowanych zostać wraz z ojcem Kamilem, zmieniło swój zamiar. Wieczorem, 6 lutego, niewielu było już takich, którzy zdecydowali się zostać. W nocy jednak nieznany człowiek, Ukrainiec wszakże, przyniósł list do ojca Kamila, w którym namawiano go do pozostania w klasztorze wraz z wszystkimi Polakami, by w ten sposób powiększyć zastęp ludzi uzbrojonych, by stworzyć oddział mogący stawić czoło nie tylko bandom grasującym, ale także wałęsającym się maruderom wojskowym. Chociaż list był początkiem zasadzki, jak później się okazało, ojciec Kamil uwierzył jego zapewnieniom i cofnął swe postanowienie wyjazdu z Wiśniowca. Dlaczego tak postąpił? Trudno dziś powiedzieć. Przecież dobrze znał przewrotność i podstępność Ukraińców. Może łudził się szczerością i zapewnieniami autora listu? Może nawet niejasno przewidywał przyszłe dni, a do decyzji pozostania skłonił go widok owej garstki pozostałych ludzi, którzy dla braku środków nie mogli iść w świat, bo nie mieli w czym i do kogo? Byli prawie bosi, nieubrani, z małymi dziećmi, a ponadto głodni. Tymczasem na dworze była zima, śnieg sięgał metra grubości. Widocznie żal mu było zostawiać tych najuboższych na niepewny los. Został więc, zostali i inni na męczeńską śmierć.
Kapelani węgierscy odjechali nazajutrz rano o godzinie 7. Ostatnie zaś frontowe oddziały wojsk węgierskich opuściły Wiśniowiec o godzinie 12 w południe dnia 7 lutego 1944 roku. Tegoż dnia ojciec Kamil, widocznie bardzo zmęczony, a może uspokojony owym listem, położył się wcześniej spać, tak że o godzinie 9 już twardo spał. Wtedy dały się słyszeć dobijania do klasztoru. Organista Franciszek Ciesielski, mieszkający w tej samej celce, obudził natychmiast ojca Kamila i oznajmił, że Ukraińcy usiłują wedrzeć się do klasztoru. Wyważyli już nawet drzwi zewnętrzne przy pomocy siekiery i łomu. Ojciec wyszedł do nich. Dwóch banderowców zażądało od ojca lampy i klucza do piwnicy, twierdząc, że tam jest broń. Ojciec Kamil zaczął im tłumaczyć, że tam broni nie ma. Ale Ukraińcy nie chcieli tego słuchać, tylko coraz natarczywiej domagali się, by ojciec Kamil szedł z nimi, z kluczem. Ojciec poszedł.
Maria Ciesielska, która schroniła się na noc w szopie stojącej niedaleko lochu, w świetle księżyca doskonale widziała ojca Kamila idącego po prawej stronie Ukraińca, który w lewej ręce trzymał lampę, a w prawej rewolwer. Ojciec Kamil, przeczuwając coś złego, szedł powoli i tłumaczył łagodnie Ukraińcowi: «Proszę pana, tam nie ma nic, tylko kartofle». Ukrainiec jednak milczał. Świadek dokładnie widziała, z jaką ostrożnością ojciec Kamil zstępował po schodach do lochu. Po wejściu do piwnicy Maria usłyszała przejmujący okrzyk ojca Kamila: «Jezu!». I w tej chwili rozległ się jeden wystrzał. Maria domyśliła się, że ojciec Kamil został zastrzelony. I teraz dopiero zaczęło się krwawe, okrutne, z zimną krwią dokonywane morderstwo. Opowiadała o tym Marii Ciesielskiej pewna Ukrainka będąca wówczas w klasztorze. Po zabiciu ojca Kamila Ukraińcy rzucili się do klasztoru. Brat Cyprian chciał schronić się w tej jego części, gdzie znajdował się szpital prowadzony przez Ukraińca, doktora Kozyrowa, ale go tam nie wpuszczono. Ukraińcy chwycili więc brata Cypriana i jako drugiego zamordowali w piwnicy. Trzecim z kolei był Franciszek, syn Marii Ciesielskiej. Ukrainiec, który po niego przyszedł, zastał go na modlitwie w kąciku celi u stóp figurki Matki Boskiej. Odezwał się: «Franek, czego się ty kryjesz?». Organista odpowiedział wymijająco: «Nie kryję się, tylko czapki szukam». Wówczas oprawca z zimną krwią, choć go widocznie znał, poprowadził organistę do lochu, gdzie go zamordowano. I tak przez 3 godziny, pojedynczo, prowadzono z klasztoru wszystkich mężczyzn do lochu, by zadać im śmierć. Wreszcie około godziny 12 w nocy spędzono do drugiej piwnicy wszystkie kobiety i dzieci w liczbie około 150 i rzucono tam 3 granaty. A potem wszystko się uciszyło.
W nocy z 8 na 9 lutego, z wtorku na środę, Ukraińcy obrabowali klasztor i kościół. Potem nawieźli słomy do kościoła i około godziny 9 rano dnia 9 lutego podpalili go. I spłonął wiśniowiecki kościół karmelitów bosych. Zostały tylko sczerniałe mury”.
„Nie dawaj mi bogactwa ni nędzy, żyw mnie chlebem niezbędnym, bym syty nie stał się niewiernym, nie rzekł: «A któż jest Pan?» lub z biedy nie począł kraść i imię mego Boga znieważać”.
(Prz 30, 8b-9)
Nr 2 (56), Marzec-Kwiecień 2014