Alternatywni

Alternatywni

 Rafał Szymkowiak OFMCap
Wspólnota ewangelizacyjno-modlitewna, powstała w 2000 roku, jest alternatywą dla tych, którzy przez swoje trudne doświadczenia nie mogą odnaleźć się w innych wspólnotach. O istnieniu tej grupy dowiadują się od znajomych, na koncertach, w czasie ewangelizacji prowadzonej w szkołach. Kiedy ich życie traci sens, szukają ostatniej deski ratunku. Często zapłakani i poranieni przychodzą na spotkanie, gdzie odnajdują swoją drogę do Boga.

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Telefon i przerażony głos brata furtiana: „Ktoś przyszedł do ciebie”. W słuchawce wyczułem niepokój, a może raczej zdziwienie świadczące o niezwykłości przybyłego gościa. Po zejściu na dół zrozumiałem wszystko. Począwszy od stroju: obwieszony łańcuchami i z głęboko wciśniętą na oczy czapką z napisem SEPULTURA, a skończywszy na języku i sposobie bycia – był to ktoś nieprzeciętny. Na korytarzu klasztornym wyglądał jak przybysz z innej planety. „Kurde, słyszałem, że brat zajmuje się alternatywą. Czy to prawda?” – zapytał w taki sposób, jakby to, co mówi, było dla niego sprawą życia i śmierci.

Po ewangelizacji w Jarocinie i prowadzeniu sześciu zespołów rockowych w poprzedniej parafii nie mogłem zaprzeczyć. „Bo my mamy zespół hard core’owy, modlimy się Pismem Świętym i poszukujemy pasterza, który by nas poprowadził. Wie brat, że o herezje nietrudno” – dodał z uśmiechem na twarzy. Gość, który stał przede mną nie wyglądał na osobę, której kolana byłyby starte od klęczenia, a Pismo Święte zniszczone od czytania, dlatego z jeszcze większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w to, co mówił. Dominik, bo tak miał na imię mój gość, był basistą zespołu Totus Tuus, który wtedy już od kilku miesięcy działał w środowisku krakowskim. Miałem być ich kierownikiem duchowym, a zarazem kimś, z kim będą mogli się modlić i rozważać Pismo Święte.  

Wspólnota „Alternatywni”

I tak się stało. Dominik przyprowadził następnych, a ci jeszcze innych. W każdą niedzielę klasztor stawał się coraz bardziej kolorowy. Od tej pory widok młodych ludzi w glanach, obwieszonych łańcuchami i z gitarami w ręku nie dziwi już nikogo. Nawet brat furtian się przyzwyczaił.

„Alternatywni”, bo tak siebie określają, są świadectwem tego, że w Kościelejest miejsce dla każdego. Wspólnota ewangelizacyjno-modlitewna, która powstała w 2000 roku, jest alternatywą dla tych, którzy przez swoje trudne doświadczenia nie mogą odnaleźć się w innych wspólnotach. O istnieniu tej grupy dowiadują się od znajomych, na koncertach, w czasie ewangelizacji prowadzonej w szkołach. Kiedy ich życie traci sens, szukają ostatniej deski ratunku. Często zapłakani i poranieni przychodzą na spotkanie, gdzie odnajdują swoją drogę do Boga.

Są dla mnie tajemnicą. Nie wiem, dlaczego nasze drogi się skrzyżowały, ale wiem, że patrząc na nich, uczę się wielkiej pokory wobec człowieka; pokory chroniącej mnie od jednoznacznych ocen i wypowiedzi na temat innych ludzi. Okazuje się bowiem, że nawet ci, na których postawiono już krzyżyk, potrafią zaskoczyć i wprowadzić w zdumienie.

Szkoła zranień

Chciała skoczyć z mostu. Jakaś dziwna siła przyprowadziła ją do mnie i nie pozwoliła zadać sobie tej ostatniej rany, która miała być raną śmierci. Bez ojca, właściwie bez matki, z ogromnym bólem w sercu nie mogła już znieść następnych godzin. Łzy, których nie zapomnę, były dowodem na to, jak głębokie były to rany. Agresja skierowana przeciw sobie miała być panaceum na cierpienie życia. Jej historia pokazała mi, iż zranienie nie jest śmiercią, ale swoistego rodzaju szansą. Cierpiąc, człowiek zaczyna dostrzegać to, co naprawdę jest ważne. Często podczas rozmów z moimi podopiecznymi widzę, jak doświadczenia życiowe zmieniły ich sposób patrzenia na świat i ludzi – choć młodzi, stali się wyjątkowo dojrzali. Absolwenci „szkoły zranień” posiadają mądrość, której nie da się nauczyć z książek. C. S. Lewis, autor „Opowieści z Narni” jako wykładowca wyższej uczelni wygłosił wiele odczytów na temat cierpienia, ale dopiero gdy jego żona Joy zachorowała na raka, w pełni pojął, co to znaczy cierpieć. To trudne doświadczenie pozwoliło mu inaczej odczytać znaczenie takich słów, jak: miłość, małżeństwo, rodzina, ponieważ cierpienie człowieka jest kluczem otwierającym drzwi, przez które, niczym krew z rany, wylewa się światło życia.

Swoistego rodzaju zranieniem może być grzech. Każdy człowiek nosi w sobie doświadczenie upadku. Jednak grzech nie musi przekreślać osoby, jeśli odczyta się go jako wołanie o miłosierdzie. Oskarżyciel, jakim jest szatan, nęka człowieka, przypominając mu jego występki, by zrodzić w nim strach, że wszystko stracone. Często we wspólnocie pojawiają się ludzie, którzy doświadczeni przez grzech pytają: „Czy Bóg mi przebaczy?” Widzę, jak zawstydzeni spuszczają głowę, unikają wzroku, czekając na odpowiedź, która wniosłaby choć malutki promień nadziei. Nie chcą grzechu, brzydzą się nim, ale nie mają sił, aby oprzeć się pokusie. Uczy ich to niesamowitej pokory wobec Boga. Ich spowiedź jest wołaniem o pomoc.

Kiedy ich słucham, przypominają mi się „Wyznania” świętego Augustyna, dzięki którym myślę, że może ich autor właśnie dlatego dostąpił świętości, że doświadczając swojej słabości zobaczył, iż bez Boga nie może niczego zdziałać. Nie zapomnę kilku chłopaków, którzy, aby nie grzeszyć, zamiast zegarka na rękach zawiązywali sobie różańce. Nie chcieli upadać, ale pokusa była silniejsza. Nie można żadnego człowieka przekreślić tylko dlatego, że jest grzesznikiem. Przychodzi taki czas, że ciemności grzechu zostają pokonane, a ci, którzy wydawali się przegranymi, zwyciężają w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób.

Poszedłbym na dno, gdybym nie osiągnął dna

Przegrana nie jest ostatnim akordem życia człowieka. Zawsze można spróbować jeszcze raz. Nawet w ostatniej sekundzie ziemskiego istnienia człowiek może zwrócić się ku Bogu. Nie jest ważne, czy był w piekle, czy na Marsie, istotne jest, że odtąd chce żyć inaczej. Soren Kierkegaard napisał: „poszedłbym na dno, gdybym nie osiągnął dna”. W tym przypadku doświadczenie przegranej okazuje się być spiralą nadającą ruch ku wygranej. Przykładem niech będą ludzie „alternatywni”, którzy siedzieli w takim „bagnie”, że aż trudno pojąć, jak to się stało, że z niego wyszli. Uwikłani w narkotyki, seks, satanizm, powinni być wszędzie, ale na pewno nie we wspólnocie modlitewno-ewangelizacyjnej.

Nie tak dawno jeden z chłopaków, który siedem lat mieszkał na ulicy i przeszedł przez „piekło”, podzielił się ze mną swoją radością. Chyba sam już nie wierzył, że spotka kogoś, kogo będzie mógł pokochać czystą miłością. A jednak! Dla Boga nie ma przecież rzeczy niemożliwych. Bóg nie rezygnuje z człowieka i mimo poranienia, grzechu, nieustannych upadków walczy o niego do końca. Bóg nie przegrywa, to my przegrywamy, kiedy tracimy wiarę w Jego zwycięstwo.

Tyle jest dróg do Boga, ile jest ludzi

Często ludzie doświadczeni przez życie są dyskryminowani przez innych. Zwykle odrzucenie podyktowane jest ich odmiennością, oryginalnym wyglądem, stanem ducha, sposobem patrzenia, które nie pasują do przyjętych schematów, potrafią zaskoczyć i wprowadzić w osłupienie. Nie tak dawno na nasze spotkanie przyszła kobieta, która miała problem ze swoim synem i chciała przyjrzeć się temu, co dzieje się we wspólnocie. Widziałem, jak w trakcie spotkania z minuty na minutę „robiła coraz większe oczy”. Była w szoku. Nie spodziewała się, że młodzi ludzie w skórach, obwieszeni łańcuchami mogą głęboko przeżywać wiarę i w bezpośredni sposób o niej mówić. Doświadczenia, jakie człowiek zdobywa, pokonując różnego rodzaju ciernie pojawiające się na jego drodze życia, nie przechodzą bez echa, lecz wypalają w sercu konkretne znamię, porównywalne z tym, które od Boga otrzymał biblijny Kain. Z jednej strony odróżniało go ono, a z drugiej było gwarantem jego bezpieczeństwa i dawało (jednak) możliwość rozwoju, choć zapewne nie było to łatwe.

Pamiętam moje zdziwienie, kiedy w jednej z książek Josepha Ratzingera przeczytałem, iż tyle jest dróg do Boga, ile jest ludzi. Wynika z tego, że każdy ma swoją drogę, choć nierzadko bywa ona bardzo kręta. Bóg nie chce łamać wolności człowieka i daje mu możliwość wyboru. Można powiedzieć, że stara się obudzić w człowieku tytana, który ukryty na dnie ludzkiego serca w odpowiednim czasie zaczyna przedzierać się ku Niemu. I to jest coś niesamowitego, kiedy po wielu latach śpiączki, bólu, cierpienia przychodzi ten właściwy moment i człowiek zaczyna inaczej postrzegać świat. Niby wszystko jest takie samo, ale jakże odmienne...

„Głos Ojca Pio” (nr 22/2003)